Выбрать главу

A Oleńka oczęta podniosła, światło oczkami puściła, czerwonawe takie, słabiutkie, jakoby się fałszywy świetlak na ciemnym pniu obrócił, i brewki podniosła aże pod samą wstęgę, i uśmiechnęła się buźką rumianą, i bluzę białą na piersiach poprawiła, i ramionkami poruszyła:

— Jaki z was filut, tatulku. Wszystko już omówiliśmy. Uściskajcie zięcia.

— Tak… Omówili. Za plecami ojczulka… Ojciec przez dzionek cały się trudzi, ręce sobie urabia… Chciałby jak najlepiej… Wszystkich na wylot widzę! — krzyknął nagle teść.

— Słusznie, tatulku… Nie wy jeden…

— Nie naszego on urodu! — zawołał teść.

— Tatulku, nie jesteście w pracy!

— A co to za praca? — wyszeptał Benedikt.

— Jak to co za praca? — zdziwiła się teściowa. — To nie wiecie? Madej Madejowicz jest Najwyższym Sanitarzem.

PE

Do pracy Benedikt całkiem przestał chodzić. A po co? Tak czy siak, koniec z nim. Na jego szczęście właśnie nadeszło lato i skrybom dali urlop. Bo inaczej zabraliby go na roboty drogowe jako Bezpożyteczny Element. Pora już była rzepę sadzić, ale smętek opadł go taki, że już dawnego nastrojenia do rzepy nie miał. Szedł do najdalszej osady, kupił u ludków grochodrzewu. Wąchał. Nie bardzo ulżyło. Leżał na wyrku. Płakał.

Chodził do Nikity Iwanycza, puszkina z drewna pomalutku rzezał. Główka bałwanowi już się okrągliła, duża jak kocioł. Smętna. Nos na pierś zwiesił. A łokieć sterczał, jak go tamten prosił.

— Nikito Iwanyczu. Jak wyście mówili, żeby ten ogon nazywać? — Atawizm.

— A jakie jeszcze atawizmy bywają?

— Mmm… Owłosione kobiety.

— A pazury?

— Nie słyszałem. Chyba nie.

Zamyślał wstąpić do Marfuszki. Ale się rozmyślił. Figlów mu się odniechciało, a do jej wrzasków i placków już dawnej ciekawości nie miał.

Poszedł do domu, gdzie mieszkała Warwara Łukiniszna. Popatrzył przez płot. Bielizna na sznurkach wisi. Na podwórcu rosną żółciochy. Nie wstąpił.

Rdzy wypił trzy beczki, chciał zapomnienia. Aleć rdza do głowy nie poszła, tylko na darmo się brzucho wzdęło. Uszy — tak, uszy jak gdyby z letka ogłuchły, owszem. Zwrok się też pomącił. Ale w głowie jasność niemożebna, abo inaczej przestwór, a w przestworze tym — pustka. Step.

Chciał torbę zabrać i… na południe. Maczugę dużą wystrugać dla obrony przed Czeczeńcami i… ku morzu. A jakie to morze — któż może powiedzieć? Kto jak chce, tak je sobie wystawia. Pieszo iść, jak mówią, trzeba ze trzy lata. A Benediktowi tak się przedstawiło: wychodzi na wysoką górę, a z niej jakiż widok daleki! Patrzy w dół, a tam morze: woda wielga, ciepła, modra i pluskająca, wszystka ona igra i pluszcze! A fala po niej bieży drobna i kędzierzawa, z białym loczkiem. A na tym morzu wszędzie wyspy, wyspy jak czapki spiczaste. I wszystkie zielone, i tą zielenią aże kipią. A w zieleni sady kwitnące, niebywałe. A w tych sadach rośnie drzewo Bez, o którym mateczka opowiadała. Kwiateczki u onego Bza jako kipiel sina, a postacią dzwonki przypominają; zwisają do ziemi, a wiater nimi porusza. A na samych szczytach onych wysp, na wierzchołkach stoją grody. Mury je opasują białe, kamienne. W murach wrota, a za wrotami droga brukowana. A po drodze na górę się wchodzi i dom będzie, a w domu wyrko złote. Na tym wyrku dziewczyna kosę rozplata, jeden włos złoty, drugi srebrny, jeden złoty, drugi srebrny… a na nogach ma pazury… I jak pazurem zadraśnie… jak pazurem…

To znowu na wschód chciał. Idzie się, idzie… Trawy coraz to wyższe i jaśniejsze. Słońce wschodzi i przez nie blaskiem swoim prześwieca… Idziesz sobie, strumyki małe przeskakujesz, rzeki w bród przebywasz. A las cały splątany jako tkane płótno, a chrząszcze tak fruwają, tak brzęczą. W lesie onym polana, a na polanie kwiatek Tulepan, czerwonym dywanem całą ją okrywa, aże ziemi nie widać. A na gałęziach ogon biały, misterny jako sieć koronkowa, to zejdzie się, to znowu rozpuści. A ponad nim, ponad ogonem onym właścicielka — Królewska Ptaszyca Pawica oczami patrzy, zachwyca się sama sobą. A usta ma czerwone jako Tulepan. I mówi do niego: „Witaj, Benedikcie, sokole jasny, nawiedzić mnie przyszedłeś? A nie ma ode mnie szkody nijakiej, wiesz o tym dobrze. Chodź tu, Benedikcie, pocałuj mnie…”.

Nie poszedł ani na południe, ani na wschód. W głowie niby jasność, ale i tępość. Spakował torbę, a potym znowu rozpakował, patrzy: czegóż tam napakowałem? Nożyk kamienny, którym puszkina wycinał. Drugi nożyk. Dłuto. Gwoździe nie wiedzieć czemu zabrał drewniane. Po co mu gwoździe na południu? Wyjął. Portki zapasowe, jeszcze mocne, prawie bez łat. Miskę, łychę włożył. Wyjął. Cóż z nich jeść będzie? Jakże strawę warzyć? Bez ognia?

Bez ognia nigdzie iść nie można.

Żeby tak wziąć ze sobą Nikitę Iwanycza… Szliby samowtór, rozmawiali. Nocą ognisko palili. Rybek nałapali i — jeśli nie trujące — zupę by warzyli…

Tylko daleko by nie zaszli. Złapią go. Jak u kogo piec wygaśnie, to od razu złapią. Zaczną biegać. „Nikitę Iwanycza! Dawać tu Nikitę Iwanycza!”. A i Benedikta złapią. Dogonią, gębę obiją, białe rączki wykręcą i powiodą: dalej do żeniaczki! Żenić się, żenić!

A może i prawda: ożenić się? Co tam pazury? Pazury obciąć można. Przystrzyc… Nie o to chodzi… Nie masz człeka bez feleru. Ten ma ogon, tamten rogi, inszy grzebień koguci, łuski, skrzela… Pysek sobaczy, dusza człowiecza. Tylko że nie tego chciał… Zamyślał spacerować po sadzie, po ogrodzie, we dwoje wąchać kwiatki-dzwoneczki. Rozmowę jaką poważną prowadzić, o życiu abo o przyrodzie, co w niej widać… Wiersz jaki wspomnieć…

Mocniejszy wszakże uścisk czuję, I głośniej jamszczyk pogwizduje, A szalonego blask księżyca, W twoich odbija się źrenicach.

A ona, żeby się dziwowała i słuchała. Oczu nie odwodziła. A wieczorem myszkę złapać, w kułaku schować i tak filuternie: „No, powiedz, co tu mam? Zgadnij!”. A ta jak nie pokraśnieje:

— Kontroluj się, sokole jasny.

Abo wrócić do roboty. Książczyny przepisywać. Wyciągniesz szyję — i przepisujesz… Ciekawie… Co tam takiego ludzie w książkach robią?

Dokądś pojechali… Abo jeden drugiego zabija… Abo jakąś miłość czują… Eeeej, iluż tych ludzi w książkach jest! Przepisuje się i przepisuje. Potym na palic spluniesz, świecę zgasisz — i do domu… Przyjdzie jesień, liście z drzew opadną… Ziemia śniegiem się pokryje… Zasypie chatę po same okna… Benedikt zapali świeczkę z mysiego sadła, siądzie za stołem, podeprze ręką głowę, zasmuci się, w wątły ogienek patrzący. Ciemne bierwiona nad głową, wycie śnieżnych pustaci za ścianami, wycie kysiowe na gałęziach ciemnych w północnej kniei: kyyyyyś! kyyyś! Tak zawyje, jakoby mu czego poskąpili, jakoby nie miał życia, póki żywej duszy nie wypije; nie ma spokoju, głodem kiszki skręciło i kręci niewidzialną głową, i wyciąga niewidzialne pazury, maca nimi w ciemnym powietrzu, i cmoka zimnymi ustami, szuka ciepłej szyi człeczej — żeby się przyssać, upić, nachłeptać czegoś żywego… Kręci głową, przewąchuje i nagle poczuł, i zeskoczył z gałęzi, i poszedł, i płacze, i skarży się: kyyyyyś! kyyyyyś! A śnieżne wiry podniosą się z ciemnych pól, gdzie ani światełka nad głową, ani wędrowca na bezdrożu; ani północy, ani południa, tylko biała oćma i ślepota zamieci; poniosą się wiry śnieżne i pochwycą kysia, i poleci nad gródkiem śmiertelna skarga, i ciężką zasypie zaspą moje słabe, niewidzące, chcące jeszcze pożyć serce…!