Выбрать главу

Rodzina Oleńki do wesela się szykuje. Wyznaczyli na jesień. „I do nas — powiadają — się przeprowadzisz. Najesz się, sił nabierzesz, a potym o dobrą pracę ci się postaramy”. Jaką oni tam mogą dać pracę, sanitarze… Lepiej nawet nie myśleć…

Puszkina chyba znowu trzeba podłubać. Nikita Iwanycz stary ma teraz dwa marzenia idyjotyczne: Benediktowi odrąbać ogonek i puszkina wznieść na rozstajach, na Białej Górce. Co też on z tym puszkinem! Trzęsie się nad nim i Benediktowi trząść się każe, że niby zachwyt wzbudza. „Że siła wierszy ponapisywał, myślał, że niby wydepcą ścieżki do niego miliony ludzkich stóp, ale jeśli się ścieżek — mówi Nikita Iwanycz — nie plewi, to zarosną. Co ten — powiada — Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wyrabia: siadł na książkach i przepisuje. Śmieci na tych ścieżkach. Żeby całą zasługę sobie przypisać, a to jest molarność. To nieładnie. Rozumiesz, Benedikcie, że to nieładnie? A my razem, młodzieńcze, pomnik wzniesiemy na rozstajach i będzie to naszym wyzwaniem i protestem. Pracuj z natchnieniem i zapamiętale, a jeśli czasem pokrzyczę na ciebie, to nie zwracaj uwagi na moje filipiki”. A kiedy z drewna rączka z paluszkami wyjrzała, to Nikita Iwanycz aże klasnął w ręce: „Zaiste, masz talent, Benedikcie, talent! Jeszcze tutaj troszeńkę podetnij”. Niechże tak stoi, główkę skłoniwszy, i słucha, jak szurga mysza, jak wiaterek powiewa, jak życie idzie sobie dokądś, idzie i idzie cięgiem, cięgiem idzie a idzie, dzień w dzień! Dzień w dzień!

Lato się w barwę wspaniałą oblekło, dni zrobiły się dłuższe. Już się i kaftan puszkina wyłonił. W dzień Benedikt rzezał puszkina, pod wieczór — drzazgi na rozpałkę, żeby zupę zagrzać, pojeść i potem na ganek, rdzę kurzyć. Palisz sobie, wzdychasz, w dal patrzysz, głowę masz niczym nie zajętą, a tu znowu w niej widzenia się zalęgły.

Znowu, o wieczornej porze, kiedy zorza żółknie i gaśnie, kiedy mgła zbiera się w nizinach, pierwsza gwiazda na niebie wschodzi, drzewianica w dąbrowie miauczy — o tej porze znowu zaczęła się Benediktowi Oleńka przedstawiać. Siedzi Benedikt na ganku, kurzy rdzę, patrzy, jak niebo gaśnie; już powietrze sine się robi a chłodne; cisza nadchodzi, jak gdyby kołdrę kto na uszy naciągnął. W trawie zaszurgało — i znowu cisza. W dole wszystko siniusieńkie, a u góry równo, żółto się świeci, dogasa. A po żółtym to różowym maźnie, to znowuż szary obłok wrzecionem rozciągnie, powisi, powisi, malinowy brzeżek ponad sobą wystawi i ściemnieje, i nie masz go. Jakoby kto palcami wodził, zorze rozmazywał.

A z mroku znowu Oleńka się wyłania, jakoby w powietrzu narysowana. Sama ledwo się świeci, jako świetlak, a przez nią wszystko widać, słabiutko tak, ciemno. Główkę ma gładziutko przyczesaną, a przedziałek się świeci. Liczko bielusieńkie, a nie poruszy się; szyję w tuzin sznurów korali spowitą, aże po on dołeczek na podbródku. I na czole, i na uszach — wszędzie korale, korale, wisiorki także samo. A oczęta Oleńka ma ogromne, u góry aże pode brwi podchodzą, po bokach do samych skroni, niby ciemne, a błyszczą jako woda w beczce o północy. A patrzy tymi oczętami w środek ciebie samego; tak patrzy, jakoby co chciała rzec, a nic nie rzeknie. Patrzy i z oczu cię nie spuszcza, i jakoby się uśmiechała abo pytania czekała, abo jakoby zaraz zaśpiewać miała, ust nie otwierający. Usteczka ma Oleńka czerwone, a sama ona biała, a od widzenia tego taki strach, jakoby nie Oleńka to była, ale sama Królewska Ptaszyca Pawica, tylko nie dobra, a jakoby zabiła kogo i wielce z tego rada.

I takie zwidy Benedikta nachodzą, jakoby się grochodrzewu nawąchał. Nogi, siedzenie jakoby mrozem owionęło, a w palcach jakoby dźwięczenie jakie i mrówki chodziły. I w piersiach, abo inaczej w żołądku, też dźwięk głuchy taki, jakoby kto tam puste kamienne wiadro wetknął. A zwid ten, do Oleńki podobny, rzęsami powiedzie i znowu patrzy, a oczyska jeszcze większe jemu się zrobiły, a brwi parzyste, czarne, a między brwiami kamuszek, jakoby miesiąc łezkę uronił.

Czegóż ona chce od niego, przeklęta?

Ten puszkin-ropuszkin też pewnie żenić się nie chciał, zapierał się, płakał, a potym się ożenił — i nic. Prawda? Łeb buntowniczy wzniósł i wyżej w chwale stanął niż aleksandra pyszny słup. Jeździł saniami. Myszy się bał. Za babami biegał, figle-migle stroił. Sławny był; teraz z niego pinokia wycinamy.

A myśmy niczym nie gorsi. Tak? Czy nie?

— Immanuel Kant — pouczał Najwyższy Rozpalacz. — A tobie, skłonnemu do filozofowania, wypadałoby to nazwisko zapamiętać — Immanuel Kant zdumiewał się dwóm rzeczom: prawu moralnemu w piersi i gwiaździstemu niebu nad głową. Jakże takie coś trzeba rozumieć? A tak, że człowiek jest skrzyżowaniem dwóch otchłani, tak samo bezdennych i tak samo niedosięgalnych: świata zewnętrznego i świata wewnętrznego. I podobnie jak wszystkie świecidła, komety, mgławice i reszta ciał niebieskich porusza się zgodnie z prawami słabo nam znanymi, ale ściśle określonymi — słuchasz mnie? — tak samo i moralne prawa, mimo całej naszej niedoskonałości, są ustalone, nakreślone diamentowym rylcem w annałach sumienia! Ognistymi literami w księdze żywota! I choć ta księga ukryta jest przed naszymi krótkowzrocznymi oczami, choć tai się w dolinie mgieł, za siedmioma wrotami, choć pomieszane są jej karty, alfabet dziwaczny i niezrozumiały, ale mimo wszystko istnieje, młodzieńcze! Świeci nawet nocą! Życie nasze, młodzieńcze, jest poszukiwaniem owej księgi, bezsenną drogą w głuchej puszczy, błądzeniem po omacku, wreszcie odkryciem niespodzianym! I nasz poeta, któremu skromny ołtarz wspólnie wznosimy, wiedział to, młodzieńcze! Wszystko wiedział! Puszkin to nasze wszystko: i niebo gwiaździste, i prawo moralne!

— No dobra, Nikito Iwanyczu — rzekł Benedikt. Rzucił niedokurek, rozgniótł łapciem. — Chuj wam w oko. Ucinajcie ogon.

I legł w poprzek ławki.

RE

Ma teść zwierzyniec duży, chyba całą ulicę, a po bokach cięgiem klaty i zagrody. Najsamprzód chlew przestronny, a w tym chlewie przegrody, a w przegrodach wygeneraci. Włochaci, czarni… okropność. Cała sierść po bokach zbiła im się w kołtuny. Mordy chamskie. Jeden bok chochra o pręty, inszy wodę z dzbana łyka, jeszcze inszy siano żuje, tamten zwalił się i śpi, a trzech w kącie rżnie w brzozowe karty i wymyśla sobie wzajem:

— Coś ty ocipiał, w dzwono wychodzisz?

— Cicho, kurwa!

— Kurwa, cicho?! No to masz!

Teść niezadowolniony, pazurami poskrobał.

— Znowu gracie? A żłoby nieoczyszczone!

Wygeneraci nic sobie nie robią.

— Spoko, szefie! Wszystko w porzo! Schodź, Walera.

— To ja atuta!

Teść zaklął i powiódł Benedikta dalej.

— Bydło… Nieroby… ja tobie, zięciu, dam Terentija, on będzie spokojniejszy. Uważaj tylko i nie przekarm go. Chciałem ci dać Potapa, ale narowisty. Uzdę gryzie, ubliża… Tak… Tu są kozły. Te tam trzymam na mięso. A te na wełnę. Z nich dżerseje dobre, ciepłe. Baby je lubią.

— Co to dżersej?

— Takie na patykach robione. Tutaj mamy kury. A tutaj wolierę zbudowałem dla zajęcy.

— To ci dopiero!

Benedikt głowę zadarł — faktycznie, klatka z patyczków pleciona, wysoka wieldze; w klatce całe drzewo rośnie, na samym wierzchołku gniazdo, a w gnieździe, faktycznie, zające. O, jeden ogon wysunął i macha. Jakoby się drażnił. A Benedikt teraz nawet pomachać nie ma czym. I kość ogonowa dokucza. I dalej, rzędami, cięgiem klaty, klaty… A teść idzie sobie, ręką to w prawo, to w lewo pokazuje: