Выбрать главу

— Mam też i kurioza. Wszelaką żywinę. Jest co do garnca włożyć. Moi ptasznicy cały dzień w boru siedzą, pełne sidełka przynoszą. Wróbliki, słowiki — niezłe są zapieczone w cieście. Małżonka moja Fiewronia bardzo na nie łasa. Nie każdego ptaka oczywiście jeść można. Najsamprzód na rabach próbuję. Onegdaj pojmali ptaszynę maleńką taką: czerwona, oczka jako koraliki; i pachnie smacznie, i głosik taki miły. Chcieliśmy zamarynować, a potym się zastanowiliśmy: lepiej ją rabowi dać. Rab ją chap, na ziem ryms, i ani zip. Tośmy się naśmiali! A gdyby tak my? No właśnie! Na przyrodę oko trzeba mieć dobre!

O, i jeszcze klata, a w niej też drzewo, z dziuplą, omszałe.

— A co tutaj? Nikogo nie widać.

— A, tutaj? Drzewianicę trzymam.

— Drzewianicę pojmaliście?!

— Aha. W dziupli się chowa.

— A to ci…

Teść knut podniósł, którym wygeneratów chędożył, między pręty wsunął i w pień zastukał.

— Drzewianico! Wyłaź!.. Wyłaź, mówię!

Milczy. Nie chce.

— Wyłaź, mówię, sukincórko! — teść knucisko w dziuplę wetknął. I rzeczywiście — szybko wyjrzała, mignęła jako cień i nazad główkę schowała.

— Widziałeś? — ucieszył się teść.

Benedikt oniemiał.

— Cuda…

— No właśnie. Z tej chcemy zupę uwarzyć. Tak… Co by tu jeszcze?

A w klatach i plecionkach wszystko świrgoli, gulgocze, polatuje — jako w lesie. I tam, na gałązce tuzin słowiczków niby te myszki. Tam, patrz, sine piórko mignęło. A w dalekiej klacie drzewo gołe, objedzone z kory, z którego konar sterczy, też goły, a na konarze wisi coś białego, pomiętego, dziurawego, jak stare prześcieradło.

— Mam wszystkiego pod dostatkiem… Tak, zięciu! Czy latem, czy zimą — pełna czara. Chodź no, stodoły ci pokażę.

Pokazał stodoły, gdzie się chlebiodę chowa, sadzyki rybne, ogrody. Że gospodarstwo tęgie — to mało powiedzieć. Benedikt nigdy nawet nie myślał, że takie bogactwo na świecie bywa. Teraz, jakoby i on był tego dobra panem?! Oj, dobrze!

Zaiste, dobrze się złożyło, grzech się skarżyć. Ale jeszcze się czegoś bał… Czego się bał? Przecie nic strasznego nie ma. Rodzina zgodna, do stołu siadają pospołu. Stół za każdym razem od ściany do ściany potrawami zastawiony; a wszystko do okruszyny zjadają, Benedikt za nimi nawet nadążyć nie może.

Teściowa, jasna sprawa, najwięcej ze wszystkich sobie nakłada abo, jak powiedział Madej Madejowicz, lideruje. Za nią teść, a potym Oleńka, no a już Benedikt w ogonie się wlecze; śmiali się też z niego a śmiali! Ale dobrotliwie.

A bierzemy nie co popadnie, ale wszystko po kolei. Najsamprzód do pierożków się zabieramy. Wrzucamy do gęby czterdzieści, jednego za drugim, jednego za drugim jak groch. Potym kolej na placki. Tych też jemy bez liku. Potym zagryziemy paprotem. Rozgrzawszy się, przechodzimy do zupy. Talerków pięć zjemy i powiemy: no, apetyt się cośkolwiek zaostrzył! A wtedy już kolej na mięso. Po mięsie bliny: śmietanką polać, grzybali na wierzch dorzucić, w trąbkę zwinąć i… pobłogosław Panie Boże! Dzban blinów potrafimy sprzątnąć. Potym oczywiście szamanki słodkie z tłuczonymi świetlakami, bułeczki słodkie, maślane, a potym syr i owoce.

Benedikt za nic nie chciał syra ani owoców. Sprzeciwiał się.

— To po słodkim?! Syr?! Co wy?

Śmiali się z niego:

— Objaśnialiśmy ci, że małżonka moja, Fiewronia, pochodzi z Francuzów! Przecież mówiliśmy!

Jakie to szkodliwe te Francuzy: pojesz syra, od razu cię zemgli, i żegnaj obiedzie. Można zaczynać od nowa. Abo ten angrest, owoc kwaśny, straszny, włochaty, to jeszcze gorszy. Gryziesz i płaczesz: czujesz się, jakobyś koziełkiem był.

To obiad. Ale okrom obiadu przekąszamy sobie: śniadanie, drugie śniadanie, południowa przekąska i oczywiście wieczerza. Nawet na noc ze sobą miskę ze strawą dają: jak nocą wstaniesz, za potrzebą czy w ogóle, to nuż z głodu kiszki ci skręci? Nie daj Boże.

Skoroś pojadł — odpoczywaj. Na wyrku leż. Zdrzemnij się. Pod piecem.

Abo w sanie siądziemy: jesień, podmarzło, co i dobrze. Z rana, oczy przetarłszy, z okna pęcherz odciągniesz, spojrzysz: co tam w przyrodzie? Nie ma to się aby ku zimie? Powietrze takie świeże, zimne, niebo w białej oćmie. Pierwsze śnieżynki, białe, duże, zębate, na ziemię padają. Najpierw wolno, pomalutku abo, naukowo mówiący, jendywidualnie, tak że można je liczyć. Potym więcej, więcej i już się zagęściło w powietrzu: najpierw płotu nie widać, potym budów bliskich, a jak już sypnie, to całkiem nic nie widzisz, tylko sieć biała przed oczami pląsa. A w izbie czysto, ciepło: piec potrzaskuje i huczy, wyrko szyrokie i miękkie, a na wyrku Oleńka się rozłożyła, rozleniła, spod kołdry wyłazić nie chce.

— Chodź no tu, Benedikcie, miłować się będziem…

Okno znowu zawiesisz i hop do Oleńki pod kołdrę. Namiłujesz się, wygramolisz na śniadanie, pośniadasz — i do sań. Sanie też szyrokie, miękkie, bo skórami zasłane i poduszkami z kurzym piórem. A raby jeszcze skóry niosą: niby jak kołdry z wierzchu. Opatulasz się skórami ze wszystkich stron i leżysz jak w łóżku. Teściowa bieży ku tobie, miskę z pierożkami dźwiga:

— Oj, nie daj Boże, jeszcze zgłodniejesz w drodze.

Wygenerat walonkami tupie, warczy:

— Ale pogoda… W taką pogodę dobry gospodarz nawet sobaki z domu nie wypędzi.

Do czego pije, skurczybyk?

— Dalej, Terentiju, nie chwilozofuj. Ruszaj. Przejechać się chcę.

— Szefie! A może byś się tak przeszedł?

— Jak śmiesz? Dalej, żywo!

To ci rasa podła: tylko by się kłócił, sprzeciwiał, pogwizdywał. Leniwy stwór się trafił, rozpuszczony. Nie żeby pomknął jako wicher, co Benedikt lubi, oj, nie! Wlecze się noga za nogą, gwiżdże, zęby szczerzy, a kiedy jaka dziewuszka drepce, to jeszcze na kommentarze sobie pozwala:

— O, jaka sztuka, duże ma gabaryty!

Abo:

— Niezła szprycha!

Abo do Benedikta:

— Może te podrzucimy?… Ej, laski! Chodźcie no tu!

Tylko ludzi straszy, bydlak. I mają cię potym uważać. Abo w ogóle siądzie pośrodku drogi i siedzi.

— Co się dzieje, Teresiu?

— Nie Teresiu, tylko Terentiju Piotrowiczu.

— Ja ci dam „Piotrowicza”! Dalej, ciągnij! Stój! Gdzie cię diabli niosą?

— Mnie? Do parku!

I zarży, gadzina.

Ale tak w ogólności żyje się szczęśliwie. Wszystko dobrze. No, prawie wszystko. Nocą Benedikt budził się z nieprzyzwyczajenia, najpierw nie mógł pojąć, gdzie to jest — izba wielga, okna od miesiąca jasne, i pasy od tego światła leżą na podłodze jako chodniczki. Obok ktoś sapie. A, prawda, żonaty jestem… Wstaniesz, przejdziesz boso, bez hałasu… Podłoga w izbie ciepła, bo śpi się na piętrze, a pod podłogą — rury ode pieca idą, to i grzeją. Jakich to cudów ludzie nie powymyślają! Deski w podłodze gładkie, tylko tu i ówdzie kupki, naskrobane przez Oleńkę. Postoi człek, ciszy posłucha. Cicho… Owszem, Oleńka sapie. Owszem, gdzieś daleko w domu słychać chrapanie abo nagle krzyknie ktoś we śnie, ale tak czy owak, cicho. A to dlatego, że myszy nie szurgają. Nie ma myszy.

Najpierw dziwnie jakoś było. Mysza szurga, to znaczy, że życie jest, a i w wierszach tak napisane: „Życia bieganino mysia, czemu mnie tak trapisz dzisiaj?”. A tu — nic takiego. Benedikt chciał zapytać, ale jakoś niezręcznie mu było. O głupstwa wypytywać. Nie ma — to pewnikiem wszystkie wyłapali.

Tak… dobrze: ciepło, syto, żonie ciała nie brakuje. A i do rodziny przywykł: nic strasznego. Nie bez wad, ale to już jak wszyscy ludzie. Każdy jest inszy — czyż nie tak? Na ten przykład teściowa — z nią, jak by to powiedzieć, nudno jest. Nie ma o czym pogadać. Tylko „jedzcie” i „jedzcie”. No jasne, jem. Ale czasem o życiu abo o sztuce masz ochotę pomówić. Zjadłeś, przełknąłeś i już zbierasz się, żeby o co spytać, a ona: „Czemu tak marnie jecie?”. Znowuś gębę otworzył, jadła nałożył, a że niezręcznie rozmawiać z pełną gębą, to przełykasz, chcesz się odezwać, a ona: