Выбрать главу

— Czemuż nic a nic nie jecie? Może wam nie smakuje? To od razu mówcie.

— Nie, wszystko świetne, ja tylko chciałem…

— No więc jak świetne, to jedzcie.

— Ale ja…

— Co, gardzicie naszym jadłem?

— Nie, ja nie…

— Możeście do jakich delikatessów przywykli i kręcicie nosem nad naszym? — ja…

— U nas, jasna rzecz, frykassów żadnych nie masz; czymeśmy bogaci, tym radzi, ale skoro wam nie odpowiada nasze…

— Ależ…

— Oleńka! Coś ten mąż twój kapryśny jakiś… Jak moją strawą gardzi, to już nie wiem naprawdę, czym go tu karmić!

— Beniu, nie gniewaj mamy, jedz…

— Ależ jem, jem!

— To znaczy, że marnie jesz.

No więc jak takie przekomarzania się zaczną, to sztuka czy tam insze wiersze z głowy pójdą precz.

Teść jest troszkę inny. Gadać lubi nawet bardzo. Można powiedzieć, że cały czas chce gadać, aże niekiedy myślisz: może by tak choć trochę pobył cicho. Pouczać teść lubi abo wypytywać, jakoby sprawdzał. Otworzy usta, dyszy, dyszy, a potym pyta. A zapach mu z gęby idzie niedobry, jakoby pośmiardywało. I szyję jakoby bez ustanku wyciągał. Benedikt myślał, że to go kołnierz ciśnie, ale nie, kołnierz ma rozpięty. Po prostu takie przyzwyczajenie. Naje się tedy Benedikt, siądzie przy oknie, żeby sobie posiedzieć, a teść od razu siada koło niego, rozhowory zaczyna.

— No co, zięciu, myśli jakie u ciebie się nie zalęgły?

— Jakie myśli?

— Myśli jakoweś niedobre?

— Nie zalęgły.

— A jak tak pomyśleć?

— Nawet myśleć nie mogę. Objadłem się.

— Może cię do złoczyństwa ciągnie?

— Nie ciągnie.

— A jak pomyśleć?

— To i tak nie ciągnie.

— Możeś jakie mężobójstwo zamyślił?

— Nie.

— A jak pomyśleć?

— Nie.

— A tak szczerze?

— Coście wy, jak Boga kocham! Przecie mówię: nie!

— A obalenie naczalstwa ci się nie marzy?

— Słuchajcie, chyba spać pójdę! Nie mogę tak!

— A jeśli we śnie marzenia jakie zbójeckie przyjdą?

Benedikt wstanie, do izby swojej pójdzie, trzaśnie drzwiami i rzuci się na wyrko. A drzwi cichutko się otwierają: teść wsuwa głowę.

I szeptem:

— A przeciw baszy złoczyństwo jakie do głowy nie przyszło? Benedikt nic nie mówi.

— Przeciw baszy, powtarzam?

Benedikt ani mru-mru.

— Co? Pytam, czy nie przyszło. Hej, zięciu? Co? Przeciw baszy, pytam, nie przyszło…

— Nie!!! Nie!!! Zamknijcie drzwi! Śpię!!! Nie przeszkadzajcie człekowi, cóż to znowu, ja chcę spać!!!

— To jak, przyszło czy nie?

Na tym to czas upływa. Pojeść, pospać, z rodziną się pokłócić. Sańmi się przejechać. Przez okno popatrzeć. Wszystko ładnie-pięknie — że trudno o lepiej. Ale czegoś jakoby brakowało. Jakoby czegoś jeszcze potrzebował. Tylko zapomniał, czego.

Zaraz po weselu nic mu nie było potrzebne. Przez dwa, może trzy tygodnie. No, powiedzmy, cztery. A może i pięć. Na razie przywykał i rozglądał się, to, tamto. A potym poczuł: jakoby coś było, a tu nagle — nie ma.

SE

Z początku Benedikt myślał, że mu brakuje mysiego szmeru. Przecie mysza — to nasze wszystko. I pojeść, i odzież ze skórek skroić, i na targowicy dadzą za nią, co chcesz. A jak na Nowy Rok dwieście sztuk nałapał? Dusza śpiewała, ludzie jej wtórowali! Wspominał, jak to szedł, omal nie pląsający, osiadłe zaspy deptał, w kałuże stopą bił, żeby tęcza się robiła! Uczciwa płaca za trud uczciwy! A ileż on wszystkiego za te myszy nawymieniał? Potym z Nikitą Iwanyczem to dobro jedli przez cały tydzień i dojeść nie mogli. Stary bułeczek słodkich napiekł… Jakoś się chyba przy tych bułeczkach zaprzyjaźnili. Jeśli w ogóle z Dawnym staruchem można się przyjaźnić. Po prawdzie, to kulinarz był z niego nędzny, jeśli tak z teściową porównać. Bułeczki piekł pokraczne jakieś, z jednego boku surowe, z drugiego przypieczone, z wierzchu nie twaróg, ale diabli wiedzą, co. A te, które teściowa piekła, w ustach się rozpływały.

Potym myślał: może stęsknił się za swoją chatą? Czasami miał taki sen: chodzi niby po domu teścia, z galeryi na galeryję, z piętra na piętro, a dom i ten, i nie ten. Jakoby dłuższy się zrobił, i na bok, ciągle na bok się krzywi. Idzie Benedikt, idzie i dziwuje się: czegóż ten dom się nie kończy? Musi jakieś jedne drzwi znaleźć, to wszystkie szarpie i otwiera. A czego mu trzeba za tymi drzwiami — nie wiadomo. To jedne drzwi otworzył, a tam jego chata, ale też nie taka, a jakoby większa się zrobiła: powała wysoko w górze, w mroku ginie, nie widać jej. Tylko suche siano z powały wolno się sypie, szeleszczący. A on jakoby stał i na to siano patrzył, a w sercu strach i jakoby kto je to łapą ścisnął, to uścisk poluźnił. I teraz coś poznaje. Teraz poznaje. A tu jakoby Oleńka szła i drewno taszczyła. Ale nieprzyjazna i sucha jakaś. Dokąd ty, Oleńko, to drewno taszczysz, czemuś taka nieprzyjazna? A ona uśmiecha się małomile i mówi: „Jaka za mnie Oleńka, ja nie Oleńka…”. Patrzy: prawdać, nie Oleńka to, ktoś całkiem inszy…

Przebudzisz się po takim śnie i w ustach suchość, a serce: Du du! Du du! I nie rozumiesz, na jakim świecie żyjesz. I obmacujesz sam siebie: czy to ja? A miesiąc przez pęcherz świeci tak jasno i strasznie. I dróżka miesięczna na podłodze się rozciąga… A są ludzie, którzy we śnie chodzą, kiedy miesiąc w pełnej sile wzejdzie: nazywają ich senne bóliki. Bo coś ich we śnie boli. W taką noc z łóżka wstaną, ręce wyciągną, palcami ruszają i idą. A po co ręce wyciągają, nie wiadomo. Wyglądają, jakoby jałmużny abo pomocy jakiej prosili, a tylko kiedy weźmiesz takiego za rękę, to odskoczy. I na twarzy zdumiony. Przysłuchuje się: głowę na bok przechyli i słucha. Oczy ma otwarte, a ciebie nie widzi. Tacy ludkowie z pościeli wstają, na podwórzec wyjdą, chodzą-błądzą i dalej na dach się sprytnie gramolić jako po drabinie. Wejdą na dach, na sam czubek, i łażą. Bo stamtąd do miesiąca bliżej. Patrzą na miesiąc, a on na nich. Na miesiącu jakoby lico widoczne i to lico płacze: patrzy na nas, na życie nasze i płacze.

Myślał, że za chatą mu tęskno. Nawet pojechał popatrzeć: zaprzągł Terentija i pojechał do rodzinnej osady. Ale nie, nie to. Popatrzy na chatkę, na strzechę: ze szczętem się popsuła. Drzwi na ścieżaj otwarte, w podwórcu — łopuchy, od wiosny nikt nie plewił, i drapitrawa, i gryzitrawa, i jeszcze jakiś chwast nieznany: wąsy czarne, długie, liść zwiędły. Pierwsze śnieżynki padają, krążą obojętne. Stanął, czapkę zdjąwszy, jako przy mogile. W środku pewnie wszystko rozkradzione. Niby żal, ale i nie, bo od serca oderwało się i zmarniało. A i niepotrzebnie sanie brał: po tej podróży Terentij się rozpuścił, całkiem pana uważać przestał. Kiedy Benedikt u plota stał, bydlak rdzę kurzył i splunął na ziemię; potym mówi:

— He! Moje em-cztery w Swibłowie było lepsze.

— Teresiu, jak rozmawiasz z panem? Cały twój rozum to uzda!

— A twój — sam wiesz, co… Miałem kredens z lustrem. Telewizor „Rubin” z włoskim kineskopem… Meblościankę jugosłowiańską szwagier dostał, ubikację osobno, fototapety — złota jesień.