Выбрать главу

— Gadaj mi tu zdrów! No dalej, wprzągaj się!

— Linoleum tylko w kuchni, a tak wszędzie mozaika parkietowa. Kuchenka trójpalnikowa.

— Tereś! Do kogo mówię!

— Lodówka dwufunkcyjna, piwo w puszkach. Wódka się chłodziła, skórka cytrynowa w niej pływała…

Stoi stwór na tylnych łapach jak równy tobie, o płot się opiera i rozmawia, w oczach marzenie ma i pana za pana nie uważa! We wspomnieniach się pogrążył!

— Pomidorki z Kubania, ogórki estońskie… Kawior jedliśmy prasowany, bo ziarnisty to obciach… Żytni za dwanaście… Rolmopsy. Herbatę ze słoniem… Zefir biało-różowy. Pijane wiśnie kujbyszewske. Melony samarkandzkie…

I jak zaczął, jak swoje zaczął wygadywać, któż coś takiego wytrzyma! Słusznie mówi Nikita Iwanycz: człeka trzeba szanować, sprawiedliwość musi być! A to bydlę ma człeka za nic, za hetkę-pętelkę! Benedikt wściekł się i ochędożył mu boki knutem, po karku nakładł i kopa dał na ostatek. A teść mówi: Terentij spokojny, Potap narowisty! To jaki musi być ten Potap?! Jeśli ten spokojny! A po takiej jeździe, patrzcie, Piotrowiczem go nazywaj. Od razu.

Potym jeszcze myślał: może ogona mu brakuje? Przez całe życie żył z ogonem, merdał, radował się. Kiedy ogonem człek merda, to go czasem za uszami łaskocze. Ładny był ogon, gładki, krzepki i biały. Tak, wstyd mieć ogon, kiedy insi nie mają, ale sam w sobie był ładny. Kto zaprzeczy? A teraz Nikita Iwanycz go odrąbał prawie przy samym korzeniu — oj, jak strasznie było. Nikita Iwanycz się przeżegnał: Boże błogosław! I jaaak… ale nie tak bolało, jako się lękał. „A to dlatego — mówi Nikita Iwanycz — że w nim nie kość, ale chrzęść. Gratuluję — powiedział do Benedikta — częściowego uczłowieczenia”. Pożartował tak, znaczy się. „Może zmądrzejesz” — żartował.

Teraz na miejscu ogona guzek jakowyś, który jeno piecze. Cały tydzień potym Benedikt w rozkroku chodził i nie mógł siedzieć, ale do wesela się zagoiło. I teraz jakoś dziwnie: nie pomerdasz sobie ani nic. Tak to, znaczy się, myślisz, reszta ludzi się czuje. Hmm.

Ale z drugiej strony — co to znaczy reszta? Jaka reszta? Przecie każdy ma swój Effekt. Rodzina — pazury. Podłogę psują. Teściowa ciężka jest, zwalista, z Francuzów — nadrapie na podłodze tak, jakoby cała głowa włosów na podłogę upadła. Oleńka delikatniejsza, kupki po niej mniejsze. Po teściu wyskrobki długie, grube, choć w piecu nimi pal. Benedikt proponował Oleńce: przytniemy ci te pazury. Bał się, że go podrapie w łóżku. Ona w krzyk: „No co ty?! Też mi! Na cóż ty się porywasz? Na organizm? Oj!!! Nie!!!”. Nie pozwoliła.

A wygeneraci — chociaż to na pewno nie ludzie — nie mają pazurów. Na nogach mają nogi, a na rękach — ręce. Tylko że brudne, bo przecie cały dzionek chodzą w walonkach, jeśli nie grają w karty. A czasem siądzie taki, nogę wyprostuje i za uchem się drapie szybciutko; wtedy się przyjrzysz i widzisz, że pazurów nie ma.

W ogóle smutno było na początku, zad jakoby osierocony, a Benedikt nawet śledził wszystkie ogony, jakie napotykał: koziełka, ptaszka, psa czy tam myszy.

Do puszkina jeździł w odwiedziny. Na tydzień przed weselem Benedikt stwierdził: „No, chyba starczy, już gotów”. Ale gdzie tam.

Pod koniec to już nie tyle wycinał figurę, ile drobiazgi wszelakie poprawiał: kędziorki wydłubywał, kark ścinał, żeby geniusz jakoby zgarbiony stał, niby że tak bardzo życiem i w ogóle jest zasmucony; paluszki rzezał czy tam insze oczka. Palców z początku wyciął sześć. Nikita Iwanycz znowu się złościł, filipiki wykrzykiwał, ale Benedikt już do jego krzyków przywykł i wyjaśnił spokojnie, że tak trzeba podług stolarskiej nauki: dobrego nigdy nie za dużo. Abo to wiadomo, co się zdarzy, błąd jaki zrobisz, po pijaku siekierką walniesz nie tam gdzie trzeba. Potym niepotrzebne zawsze można odrąbać. No więc niby skończył robotę, suchą rdzą natarł, a nazywa się, że oszlifował, żeby gładziuchno było i bez zadziorów, wtedy oczywiście zamawiającemu prepozycyję zrobił: który teraz palic piewcy wolności ciachnąć sobie życzy? A wybór duży aże miło: komu co się widzi! „Chcesz ten, chcesz tamten, a nie podoba się, to może jeszcze inszy; może ci się ten spodobał, to tu stukniemy, a może tam. No?”. Dusza śpiewa, kiedy wszystko podług nauki: ślicznie i bogato.

A Nikita Iwanycz krzywił się i nie mógł wybrać, biegał dookoła i włosy darł — a włosów ma okropnie dużo. „Jakże miałbym — powiada — swywolnie i bluźnierczo odrąbywać poecie ręce? Ogon to nic, ale ręce!!!”. Zakrywał twarz dłońmi, głową kręcił, jednym okiem popatrywał, potym je zamykał, męczył się, męczył i nic nie wymyślił. Wszystkie sześć palców zostawił. A nóg puszkin nie ma, nóg nie wyrzezali. Nie zdążyli. Tylko górny tułów, od pasa. A dalej gładkie jako kłoda.

Wlekli go w sześciu chłopa, rozliczali się myszami. Z Dawnych przyjaciel Nikity Iwanycza podpomóc się ofiarował, Lew Lwowicz, z dysydentów. Pochwalił bałwana.

— Czysty daun. Sześciopalczasty seraf. Policzek dla gustów powszechności — powiedział. Ale pomocy przy taszczeniu-wleczeniu od niego, mizeroty, mało było; rolę wziął na się, że tak powiem, kierowniczą: „Dawaj-dawaj-dawaj! Stop! Zakręcaj! Nie! Nie tak! W lewo!”. No, jako zawsze się kieruje. Chcieli puszkina postawić tam, gdzie wskazał Nikita Iwanycz — jakoś to miejsce mu się spodobało… Zaczęli już dziurę kopać, tylko że tamtejszy gospodarz zły się okazał: wybiegł, rękami macha, śliną bryzga. Koper mu, widzicie, podeptali, a ten koper to roślina najmarniejsza, ani smaku nie ma, ani zapachu, tylko raczej dla ukraszenia trzymają; ale z głodu, rzecz jasna, zje się i koper.

Nikita Iwanycz koniecznie chciał ludzikowi symbol wznieść na środku grządki i namawiał tamtego, i zawstydzał, i obiecywał ogień bez kolejki, i rabów wzywał, żeby głos ludu i szemranie podnieśli, a rabom co tam: stoją ponurzy, nogę na nogę zapletli, zapłaty czekają, kurzą rdzę, póki się naczalstwo nie wykrzyczy, serca nie zmęczy i nie ucichnie, a tak zawsze bywa. Musieli wlec ten dubelt na drugą stronę drogi. Tam miejsce niczyje, między płotami.

Stoi tedy, bidak, gwaru ulicznego słucha, jako było w zamówieniu — zza węgla skręcisz i widzisz go na pagórku, na wietrze, takiego czarnego. A ono drewno dubelt zawsze od deszczu czernieje. Stoi jako dąb w nocy, duch gniewny i buntowniczy, nabundziurzony, po bokach na gębusi dwa koklety — bokobrody starożytnego fassonu. Nos na kwintę spuścił, palcami jakoby kaftan na sobie rwał. Na głowie, jasna sprawa, srajski ptak się rozsiadł, a taka jego maniera, ptaka bez sumnienia, że co zobaczy, to opaskudzi, stąd i przezwisko za ono paskudzenie dali mu paskudne.

No więc pojechał, puszkina obejrzał. Dziatki małe przegonił, żeby po nim nie łaziły. Chciał śnieżek wokół udeptać, ale z sani wyłazić mu się nie chciało. Obejrzał i… no, obejrzał. Niech stoi, z miejsca przecie nie ucieknie.

No więc myślał, myślał: czego to mu brakuje? A potym go olśniło, abo inaczej stuknęło: książek! Książek dawno nie czytał, nie przepisywał, w rękach nie trzymał! Chyba od maja! Do roboty chodzić samowolnie przestał, potym był urlop, a już potym jesień nowa na zimę przełamuje się i przełamać nie może — tak już zawsze w przyrodzie bywa, mordęga taka. Jednego dnia deszcz, drugiego śnieg. Już i Październikowy od Roboty Wolny za nami, to nie żarty! Tylko że w tym roku na przeliczenie nie chodzili. Teść poszedł służbowo, klął, ale poszedł, a im powiedział: „Siedźcie w domu, ja i tak wiem, że was troje. Przy spisywaniu policzę”.

Oj, jak Benedikt nie cierpiał Październikowego Wolnego — a i kto go lubi? Chyba że jaki basza i to z obowiązku, ale co tu kryć: jaki był, taki był, aleć zawsze rozrywka. I na ludzi się popatrzyło, i ze Składu zawsze coś wydali. A teraz nie ma tej potrzeby. Przyroda się męczy i człek się męczy. Nie ma się czym zająć. Jakoby to powiedzieć — nuda.