Łazisz po domu, łazisz, łazisz, rozrywki jakiej sobie szukasz. To palic poślinisz, do ściany przyłożysz i wodzisz po ścianie. Wodzisz, wodzisz, całą izbę obwiedziesz, dopóki ślina nie wyschnie, wtedy znowu palic poślinisz i znowu wodzisz.
No co jeszcze? W kucki przysiądziesz, łokcie o kolana oprzesz, podbródek kułakami podeprzesz i kołyszesz się: w tył — w przód. W tył — w przód.
Abo dolną wargę wypuczysz i palicem po niej trynkasz, a ona jakoby klapała. Dźwięk taki śmieszny: klap, klap.
Abo siedzisz sobie na taburecie czy tam na ławie, kołyszesz się, język wysuniesz, jedno oko zmrużysz, drugie w bok puścisz i język oglądasz. Koniuszek nosa widzisz i koniuszek języka. Ale słabo.
Abo jeszcze: palcami oczy odciągniesz na bok i patrzysz, co wyjdzie; a to wyjdzie, że wszystko, co widzisz, się przekrzywia.
Można głowę zwiesić między kolana, do podłogi zniżyć, aże krew uderzy. Zaszumi w głowie, zamgli się; w uszach zahuczy i zastuka.
Co jeszcze można robić? Palce przeplatać. Z jednej ręki palic i z drugiej ręki palic, potym znowu z pierwszej, potym znowu z drugiej; a jak wszystkie palce się przeplotą, to ręce wykręcić. Abo po prostu: palce rozstawić i poruszać tu i tam. To na rękach. Bo jeśli spróbować na nogach, to źle wyjdzie: kurcz stopę wykręci. Spróbujesz i dziwisz się, skąd to się wzięło, na rękach tak, a na nogach inaczej? A widać stąd, że ręce to ręce, a nogi to już nogi. Chyba stąd. Na pewno.
Abo po prostu oglądasz paznogcie.
A widzeń żadnych nie masz; widzenia jakoś sobie poszły. A szkoda. Przedtem Oleńka się zwidywała: korale, dołeczki, wstążka. A teraz co? Teraz Oleńka jest tu. Pod bokiem. Dołeczki są, ale ona na całym ciele ma dołeczki. Takie dołeczki, że jak palic wsuniesz, to pół palica się schowa. Proszę. Wsadzaj. Nie broni się. Nawet się, można powiedzieć, cieszy:
— Zbytnik! Co za niecierpliwość…
A tylko wcześniej jakoweś migotanie od niej było. Tajemne. A teraz siedzi na taburecie, gębusia gęsto śmietaną wysmarowana — żeby bielsza była; a tylko wygląd straszny ma od tej śmietany. Włosy czesze:
— No, popatrz, Benedikcie, co tu mam? Chyba kołtun?
Przedtem o żadnych kołtunach mowy nie było, kosa do ziemi, i już. Ale teraz Oleńka nie może nosić warkocza; skoro zamężną kobitką została, to na głowie przybranie babskie mieć ma. A już co kłopotów z tym przybraniem — ratuj Panie Boże! Włosy na kosmyki rozdzieli, wodą namoczy abo rdzą i dalej nakręcać na drewniane kołki stukołki. Całą głowę okręci, chodzi, kołysze się, a te kołki przez calutki dzień o siebie postukują. Kędziory, widzicie, mieć musi. I lico wysmarowane: no, istna harpija.
— Po coś to na siebie nakręciła?
— No a jakże? Dla ukraszenia. Dla ciebie się staram.
Buchnie na wyrko:
— Chodź tutaj, Benedikcie, miłować się będziem.
— Starczy już, ile można.
— Chodź, chodź, nie gadaj.
— Alem ja coś osłabł. Przejadłem się trochę.
— Nie wymyślaj, od rana nic nie jadłeś.
— Ale ty drapać będziesz.
— Jakie znowu drapać! Nie wymyślaj.
— Ale gębę masz w śmietanie.
— Zawsze masz jakieś wymówki! O, ja nieszczęśliwa!
I w bek. Ale potym przestanie.
— Benedikt! Chodź no tu. Co to mnie swędzi? Ooo, o tutaj. Coś mi wyskoczyło?
— Nic nie wyskoczyło.
— Nie, źle patrzysz. Lepiej się przypatrz! Coś mnie swędzi.
— Ale tu nic nie ma.
— To dlaczego swędzi? Nie jest to wrzód jaki?
— Nie.
— Bąbel może? Nie spuchło aby?
— Nie.
— Może czerwone?
— Nie, nie.
— No to co w takim razie? Bo mnie swędzi i swędzi, a potym jak zaboli! A tutaj? Benedikt? Nie gap się! O tutaj, nie dalej! Między łopatkami!
— Nic nie ma!
— Może łuska?
— Nie!
— Łupieżu chyba naleciało? — dalej mendzi. — Strząśnij ze mnie.
— Wszystko czyste! Nie wymyślaj!
— Może piegami mnie obsypało?
— Nie!!!
— No to może pryszcz jaki abo kurzajka! Jak wyskoczy, to umrzeć można!
— Plecy są czyste, mówię! Jako śloza!
— Pewnie, bo to ja cierpię, a nie ty, więc tobie wszystko jedno! A mnie tu pod pachą łamie, Benedikcie!
— Połamie i przestanie.
— Inszy to by mnie pożałował! Jak tak rękę podniosę i tak obrócę, to od razu łamie! A jeśli tak się nagnę i nogę tak postawię, to zaraz mnie kluje w boku; popatrzże, co tam mam w boku, bo ja nie mogę zobaczyć!
No więc go kiedyś oświeciło: książka. Zwalić się teraz na wyrko z książką! Na dworze śnieg bezszelestnie pada, w piecu drewka potrzaskują — no właśnie — z książką na wyrku. Na taburecie obok miskę ze świetlakami postawić abo inszym smakołykiem, żeby go w gębę wsunąć i… do książki… U nas, powiedzmy, jest zima, a tam u nich — lato. U nas dzień, a tam — wieczór. I wypiszą ci, i ukraszą, co to za lato i jaki to wieczór, i kto gdzie poszedł, i co tam na siebie ponakładał-ponasadzał, i na jakiej to ławeczce nad rzeką przysiadł. A i na kogo czeka, pewnikiem na miłego swego, nie inaczej, i jakie tam ptaszki u góry śpiewają, i jak słońce opada, i meszki się kręcą… I co zza rzeki słychać, jaką piosnkę. Wszystko napiszą: jak w krzakach zaszeleści — a to miły na spotkanie przyszedł — i co tam sobie powiedzieli, i co uradzili… abo kto łodzię wielgą zbudował i na Morze-Łocean spuścił, i ile luda do tej łodzi się napchało, i dokąd płynąć chcą, i jakie w tej łodzi urządzenie — wszystko napiszą. I jak płyną, i jak między sobą się połajali, i u kogo serce na inszych zawrzało, jak czarniejszy od chmury się zrobił i co zamyśla… A insi się zmiarkowali i mówią: „Aj, co to on na nas patrzy jako pies jaki, szkody nam przyczyni, to dalej wysadzimy go na wyspie…”.
Czyta sobie człek, wargami rusza, słowa rozbiera i jakoby od razu w dwóch miejscach przebywał. Niby siedzi abo leży, nogi podkuliwszy, ręką w misce gmera, a przecie insze światy widzi, dalekie abo takie, co ich całkiem nie masz, a widzisz jako żywe. Biegnie człek abo płynie, abo na saniach pędzi; ratuje się od kogo abo sam napaść zamyślił — serce się tłucze, życie ucieka, a tu takie cuda: ile książek, tyle żywotów różnych przeżyje! Jakoby wilkołak jaki: niby z ciebie chłop, a tu nagle szast-prast, baba! Abo znowuż stary, abo dziecię małe, abo cały oddział, który na straży stoi, abo po prostu nie wiadomo co. A jeśli nawet prawda, że nie sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wszystkie książki napisał, to co z tego? Widać insi Fiodorowie Kuźmiczowie, starożytni ludzie, siedzieli, pisali, zwidzenia mieli, i bardzo dobrze.
A teraz pewnie w Chacie Pracy świeczki zapalone, zwoje rozwinięte, Szakal Demianycz bystro na boki popatruje. Konstantin Leonticz szybciutko skrobie, przepisuje, od czasu do czasu patyczek pisarski rzuci i w ręce klaśnie! I krzyknie! Bardzo się zawsze przejmuje tym, co w książkach jest powypisywane. A potym znowu patyczek pisarski łaps i nuże skrobać dalej… A Warwara Lukiniszna głowę skłoniła, grzebykami trzęsie, coś tam sobie durna… Co to za książkę w domu ma schowaną? Tam coś o świecy było, o oszustwie… Ani Benedikta, ani Oleńki już w Chacie nie ma… Oleńka na wyrku leży i mendzi, śmietaną wysmarowana, a Benedikt na taburecie się kołysze. Warto by myszy nałapać, pójść na targowicę i na książkę wymienić. Tyle że myszy w domu nie ma.