A co to za książkę teść wynosił, Benediktowi podsuwał? Może pójść i spytać? Jak teść nie zachorował, tfu, tfu, tfu, to już przecie niezawodnie można do ręki brać.
TE
Teść znowu blisko usiadł, usta otworzył i pyta:
— Co, nie przyszły myśli jakie nieodpowiednie?
A Benedikt ośmielił się i powiedział:
— Ehe. Przyszły.
Teść się ucieszył:
— No, no, słuchamy!
— A coście to mi za książkę niedawno wtykali? Kiedym się swatać przyszedł.
— A ty skąd wiesz, że to książka?
— Już ja wiem.
— A skąd? Pokazywał ci kto?
— Może i pokazywał.
— A kto?
— A co to za książka?
— Nie, nie, kto ci pokazywał?
Benedikt chciał powiedzieć, ale w końcu nie powiedział: nigdy nie wiadomo…
— Nie pytajcie, tylko dajcie poczytać.
— Ale ty powiedz, kto ci pokazywał.
— W domu mieliśmy — powiedział Benedikt, i nawet nie skłamał.
— A gdzież ona jest?
— Spaliliśmy. Tato spalił.
— A czemu?
— A żeby Choroby nie było, tfu, tfu, tfu!
Teść pomyślał, oczami poświecił, nogami poskrobał.
— Oj, zacofani z was ludzie. Zacofani…
— A czemuż to zacofani? Ukazy wypełniamy. Naukowe osiągnięcia uznajemy: koromysło, zegar słoneczny, gwoździe.
— A dlatego zacofani, że dalej swego nosa nic nie widzicie — wyjaśnił teść — i państwowego podejścia ku społecznym procesom nie macie.
Benedikt odrobinę się zasmucił: to prawda, państwowe podejście nie bardzo mu się udawało. Póki nie przysłali w Ukazie wyjaśnienia, państwowego podejścia do sprawy nie miał, wszystko rozumiał zwyczajnie. A państwowe podejście zawsze na wywrót: ty myślisz, że trzeba rozumieć tak, a tu nie, nie tak trzeba, tylko inaczej. Sam byś się za nic nie domyślił.
— Takoż i na Chorobę — rzecze teść — pogląd macie niesłuszny.
— Słyszałem — ostrożnie odpowiada Benedikt — że to tradycyja.
— Jaka tradycyja?
— A leczenie. Że kiedyś od książek było promieniowanie, to i leczyli, jeśli kto miał książkę. A teraz dwieście lat minęło i już wszystko jedno. Taka tradycyja. Tak słyszałem.
Teść puścił mocne światło oczami. Skrobnął po podłodze, mało deski nie wywrócił.
— Benediiikcie! Chodź tutaj, miłować się będziem! — zawołała Oleńka z sąsiedniej izby.
— Leż i czekaj! — krzyknął teść. — Rozmowę mamy służbową! O światopoglądzie! Ano, słuchaj… Nie w książkach kryje się Choroba, człecze miły, ale w głowach.
— Tak jak katar?
— Gorsze. Ty mówisz: gwoździe. Dobrze. Dawniej gwoździ nie znali, tak?
— Tak.
— Cóż, bez gwoździ lepiej było, chyba?
Benedikt pomyślał.
— Gorzej.
— Słusznie. Dawniej gorzej było. A teraz lepiej? Pojmujesz?
— Chyba pojmuję.
— A jeszcze dawniej — jeszcze gorzej. A przed wszystkim tym — Wybuch. I co, to było coś dobrego, jak myślisz?
— Boże uchowaj!
— No właśnie. Dokąd tedy musimy zmierzać? Do przodu. Jak idziesz ulicą, czyliż się cofasz? Nie, będziesz patrzał do przodu. Dlatego oczy mamy z przodu, a nie z tyłu, prawda? Sama przyroda nam ukazanie daje.
— Prawda — przyznał Benedikt.
— Tylko do przodu i nijak inaczej. A ja, skoro jestem Najwyższym Sanitarzem, muszę ludziom drogę oświecać. — I puścił promień, jakoby miesiąc zaświecił. — Teraz pojaśnienie nastąpiło?
— Nie — powiedział Benedikt.
— Znowu nie. No i co z ciebie będzie… No dobrze. Zacofanie — wyjaśnił teść — w narodzie jest duże. A człowiek człowiekowi bratem. Czyliż może brat bratu nie pomóc? Kim po czymś takim będzie? Człekiem podłym, sobkiem! Pomóc, podleczyć przede wszystkim trzeba. Bo niektórzy myślą tak: moja chata z kraja. Czy to dobrze?
— Chyba niedobrze. To molarność.
— Prawda. A jak pomóc?
— Nie wiem.
— To pomyśl.
— No, nie wiem… Nakarmić?
— He! Wymyślił! Kiedy się ludzi karmi, karmi, karmi i karmi, to w końcu przestaną pracować. Sam jeden w końcu będziesz pracował, dla nich się starał. A jak ci się całe jadło skończy? Gdzie nowe znajdziesz? Skąd jadło brać, jeśli nikt nie pracuje? Nie! Pomyśl jeszcze.
Benedikt zaczął myśleć, jak pomóc bratu. Po prawdzie żadnego brata nie miał, więc myślało mu się niewygodnie. Przedstawiał mu się ktoś tykowaty i marudny: siedzi taki na taburecie i mendzi: „Braaacie… Pooomóż! Pooomóż, braaaacie…!”. I choćbyś nie chciał, w końcu mu przyłożysz.
— Może popilnować czego? Kiedy on pójdzie gdzieś?
— He, he! No i stój jako słup do wieczora. A on tymże czasem za babami biega.
Benedikt rozeźlił się na brata: a to skurwiel! Czego on w końcu chce?
— Poddajesz się — pokręcił głową teść. — Dobra. Razem tedy pomyślmy. Sadziłeś kiedy rzepę?
— Sadziłem.
— Sadziłeś. Dobrze. No więc znasz technikę: posadzisz rzepę i czekasz. Czekasz, powiedzmy, na rzepę, a nie wiadomo co wyrośnie. Połowa rzepy, a połowa zielska. Pełłeś tę rzepę?
— Pełłem.
— Dobra. To znaczy, że wiesz. Cóż ci mam wyjaśniać? Jeśli rzepy w porę nie wyplewisz, wszystkie pole zielskiem zarośnie. A rzepa przez zielsko się nie przebije. No? I nie ma czym karmić, i pilnować nie ma czego. Tak!
— Prawda — przyznał Benedikt.
— A jakże by miała nie być prawda. Teraz uważaj. „Rzepkę” czytałeś? Przepisywałeś?
— Bajkę? Czytałem: Posadził dziadek rzepkę w ogrodzie, wyrosła rzepka jędrna i krzepka.
— No. Tylko że to nie bajka. To przypowieść.
— Co to znaczy przypowieść?
— Przypowieść to jest pouczenie przystosowane do poziomu ludu.
— A czegóż tu uczą? — zdziwił się Benedikt.
— To znaczy, że źle czytałeś! Dziadek za rzepkę i wyciągnąć nie może. Wezwał babkę. Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą. Jeszcze inszych wezwali. Dalej to samo. Wezwali myszkę i… wyciągnęli rzepkę. Jak to rozumieć? A tak rozumieć, że bez myszy nie da rady. Mysza to podstawa naszej egzystencyi!
Co prawda, to prawda! Ledwie teść wyjaśnił — wszystko od razu zrozumiałe się stało, wszystko się zgadza. Wielgiego umysłu człek.
— Tak więc w ogólności i szczególności — zakończył teść — sytuacyja taka: kolektyw ma oparcie w myszy, jako że jest ona kamieniem węgielnym naszego szczęsnego bytowania. Naukę społeczną ci wykładam, nie kręć głową. I oparłszy się takim sposobem, ciągnie, co może. Rzepę, a jak nie ma rzepy — to skrzypy abo ostatecznie rdzę.
— To prawda. Słusznie mówicie. Mnie w zeszłym roku całą rdzę z komórki ściągnęli! Przychodzę, a tu drzwi na oścież, wszystko wynieśli!
— Dobrze, już zaczynasz myśleć. No, a jak ty pojmujesz swoje zadanie?
— Jakie?
— Jakie? No — pielić!
Benedikt mocno się zastanowił.
— Pielić? Hmm. A trzeba? Aha! Złodziei łapać?
— Jakich złodziei! Myśl trochę! Kto są ci złodzieje?
— Złodzieje! To ci, którzy kradną.
— No? A kto kradnie?
— Kto kradnie… Kto kradnie… No wszyscy.
— No właśnie! — zaśmiał się teść. — Wszyscy kradną! Kogóż więc łapać zamierzasz? Siebie samego chyba? Jakiś ty zabawny.
Teść otworzył usta i pośmiał się jak należy. Benedikt odwrócił głowę, bardzo już mu z gęby jechało.
— No więc, jak ty swoje zadanie rozumiesz? Poddajesz się? No, leczyć! Leczyć ludzi, trzeba, mój kochany!