Benedikt osłupiał.
— Kto niby? Ja?
— No a kto? Oczywiście! Jak się trochę odpasiesz, to małą osękę ci dam, a przywykniesz, rękę sobie wyrobisz — wysłużysz i dużą.
— Nie mogę, nie, nie, nie… Ja nie mogę, jakże tak… Nie mogę osęką, nie, nie, nie… Tfu, tfu, tfu, nie mogę, nie, nie, nie…
— No i masz ci los! Tłumaczyłem ci, wyjaśniałem, nibyś to słuchał, a tu masz: nie mogę! Wznieś się ponad to „nie mogę”! Masz dług wobec narodu czy nie? Do świetlanego życia ludzie dojść winni czy nie? Trzeba pomóc bratu? Trzeba! Nie sprzeczaj się. Nasze zadanie, człecze miły, jest najszlachetniejsze ze wszystkich, a ludzie są zacofani i nie rozumieją. Strachy głupie, plotki rozpuszczają. Dzicz!
Benedikt zasmucił się. Dopiero co rozumiał, a teść tak jakoś wszystko wykręcił, że znów nic nie rozumie i tylko mu smutno.
— No więc co, nie wolno książek czytać?
— Dlaczego nie wolno? — zdziwił się teść. — Czytaj na zdrowie, mam całą bibliotekę starodawną, są i z obrazikami. Dam ci dostęp.
— No to po co leczyć?
— I znowu to samo! Bo to Choroba!
— Nic nie rozumiem…
— Nie wszystko od razu. Potym zrozumiesz.
— No, a tego… właśnie… Mówiliście, że mysza to podstawa. A czemu u was w domu nie ma myszy?
— Dlatego u nas myszy nie ma, że my żyjemy życiem duchowym. I mysza nam niepotrzebna.
Książek starodawnych teść ma cały skład. Kiedy Benedikt tam się dostał — jejkuuu! Oczy mu się rozbiegły, nogi ugięły, ręce zatrzęsły, a w głowie pomroka zrobiła. Izba taka przestronna, na najwyższym piętrze i z oknami, a wzdłuż ścian cięgiem książki; półki, półki, a na półkach jeno książki, książki, książki! I duże, i małe, wszelakie. Niektóre całkiem jak rączka, a bukwy w nich wielgie. A insze duże, bukwy zasię małe. W niektórych książkach są obraziki, i to nie zwyczajne, ale kolorowe! Jak Boga kocham, kolorowe! Caluśka książka kolorowych obrazików, a na nich baby gołe, różowe — i na trawie siedzą, i na taburecie, i w rozkroku, i wszelako! Jedne chude jak mietła, a drugie nie, grubaśne. Jedna na wyrko wlazła i kołdrę odsunęła — niczego sobie. Niczego.
Przewracał kartki dalej: jakieś chłopy idą sobie, idą dokądś, idą i grabie niosą, widocznie rzepę sadzić.
Potym morze, na nim łodzia, a na niej prześcieradła na kijach. Widać pranie zrobili i teraz suszą. Patrzcie, jak to ci mają wygodnie: w morzu wody dużo.
Przerzucił kartki na powrót tam, gdzie baba na wyrku leżała. Ładna. Jak Oleńka, tylko gębusia bez śmietany.
Potym jeszcze siła ludzików na zwierzakach siedzi; zwierzaki takie jak koziełki, tylko bez brody. Teść mówi, że to konie. Konie. Aha. To znaczy się, koń taki jest. Straszny jakiś. A ci siedli i nic się nie boją.
Potym kwiaty kolorowe. Garniec, a z niego kwiaty wystają. To nudne. Potym w ogóle wszystko zasmarowane, nie pojmiesz, co tam jest. Też nudne. Potym jeszcze pokartkował, a tam obraz taki: nic na nim nie ma, tylko kartka biała, a w środku czarna dziura kwadratowa. Więcej nic. Jakoby koniec wszystkiego. Patrzył na tę dziurę, patrzył i nagle tak mu się strasznie zrobiło, jako czasem we śnie. Prędko zatrzasnął książkę i rzucił.
W inszych książkach też obrazików co niemiara. Benedikt trzy dni siedział na podłodze i przeglądał. Czego już tam nie narysowali, Boże ty mój! Dziewczyny takie miłe, każda z dziecięciem siedzi, śmieje się, a w dali białe drogi, zielone wzgórza, a na wzgórzach grody się piętrzą, jasne takie, błękitne abo różowe jako zorza. Chłopy tęgie, poważne, na głowie czapka jako blin, na piersi łańcuch żółty, rękawy śliczne jako u baby. Abo cała kupa ludków i dzieciątka małe z nimi, a wszystkie gołe, tylko szmatki kolorowe mają i jakoby gdzieś w górę leciały, a kwiatów i wianków nabrały pełno, aże strach. Pewnikiem pielić całą rodziną szli, a niedobrzy ludzie ich ograbili i siermięgi z nich pozdzierali.
Raz coś znajomego w oczy mu wpadło — pewnikiem „Demon”. No właśnie. Ten, którego Fiodor Kuźmicz w darze im ofiarował. Benedikt siedział długo, aże mu nogi zdrętwiały, patrzył na „Demona” i dumał. Jedna sprawa inszych słuchać, a całkiem insza samemu widzieć. Widać prawda, nie nakłamali, że to nie Fiodor Kuźmicz książki pisze, tylko insi ludkowie. Spodobał się widocznie Fiodorowi Kuźmiczowi, niech się sławi imię jego, ten demon, łaps i wydarł obrazik z książki. Proszę, jaki to — malutki, ale cwaniutki. Gorzko teraz Benediktowi: oszukał go, ocyganił, na dudka wystrychnął.
Po tych książkach sny mu się śniły farbowane, aże serce się tłukło. Przeważnie wzgórza zielone, murawą pokryte, i droga. Bieży po niej Benedikt i dziwuje się: czemuż tak letko mu się biega?! Na wzgórzach drzewa, a cień od nich misterny i ruchomy, słońce przez liście igra, na murawie pląsa. A on biegnie sobie i śmieje się: jakże letko, opowiedzieć warto komuś! Ale nikogo nie masz, wszyscy się pochowali. Nic to! Kiedy trzeba, wyjdą, razem z Benediktem śmiać się będą! A dokąd bieży, tego nie wie; wie, że nań ktoś czeka i raduje się, pochwalić chce: dobry Benedikt, dobry!
Abo latać we śnie potrafił. Niewysoko, co prawda, i niedługo, ale zawsze. To też jakoby na drodze, ale ciemno. I ciepło. Widać lato jest. Na Benedikcie portki białe i biała koszula takoż. I tak jakoby zrozumiał: jeśli nogą od ziemi się odepchnąć, a potym plecy jakoś wygiąć, ręce na boki rozłożyć jako żaba, to można płynąć w powietrzu i przepłynąć z dziesięć arszynów. Potym moc ta jakoś niknie, a ty znowu nogą się odpychasz i znowu płyniesz. Benedikt niby to komuś pokazuje i objaśnia. Patrz, pokazuje, jakie to proste, tylko plecy zegniesz, a brzuchem do ziemi, i rękami pokazuje, jak robić. Kiedy się człek obudzi, to mu żaclass="underline" umiał latać i nad ranem zapomniał.
A raz mu się przyśniło, że mu ogon wyrósł koronkowy, cały biały jak u Królewskiej Ptaszycy Pawicy. Głowę przez ramię obrócił i na swój ogon patrzy… A w izbie ciemnawo i zimno, i okienko niskie. Poranny blask słoneczny przez okno się wdziera i białe pióra letką tęczą drobnymi skierkami otacza. A Benedikt ogon to rozłoży, to znowu schowa, patrzy, jak iskry na białym igrają jako wtedy, gdy śnieg bywa puszysty i lotny. I już tak mu ten ogon się podoba, że zaraz by się odbił i przez okno wyfrunął na gałąź i po gałęzi się przeszedł: ko, ko, ko. Tylko ten ogon troszeńkę boli i chodzić z nim niewygodnie. I już nie jest przy oknie, tylko schodzi po jakiejś drabinie, a ogon za nim szeleści, po stopniach wlecze się, tęgi taki, zimny i jeszcze piękniejszy się zrobił. Wchodzi tedy Benedikt do chaty, a tam rodzina. Przy stole siedzą i patrzą… Łapciami przebierają. I patrzą na Benedikta surowo, z przyganą abo gniewem. Benedikt też patrzy — i widzi, że nagi. Zapomniał włożyć portki, zgubił czy co tam inszego. A tu trzeba jeść obiad. Siada tedy za stół i chce ogonem wstydliwość przykryć, i tak, i siak, ale mu nie wychodzi, bo ogon za krótki. Jakże tak? Dopiero co długi był, wlókł się, a tu nagle krótki. On go rękami szuka, głowę wykręca, pod pachą na niego patrzy, a ogon już nie ten sam. Pociemniał i cały plamisty, i pióra w rękach zostają; dotkniesz, to się sypią…
Cóż to za cudactwo się przyśni! Nie wiesz nawet, co myśleć. A kiedy wszystkie książki z obrazikami obejrzał, zabrał się do inszych. Najpierw oko starodawnych bukw nie chwytało, zeskakiwało. A potym się przyuczyło, jakoby takie już one być musiały. Jakoby Benedikt przez całe życie nic nie robił, jeno zakazane książki czytał! Najpierw brał wszystko jak leci, a potym umyślił, że zrobi z tym jakiś porządek. Książki z półek zrzucił na podłogę i po swojemu wszystko poukładał. Najpierw rozstawiał książki podług koloru: w ten kąt żółte, w tamten czerwone. Ale to jakoś niedobrze. Potem ustawiał podług rozmiarów: te duże tam, te małe tu. Nie spodobało mu się, a dlaczego nie spodobało? Bo każda książka — dziwy! — na grzbiecie ma oznaczone: kto pisał. Powiedzmy, Juliusz Werne. Ten napisał książkę i dużą brązową, i małą granatową. Jakże je po różnych kątach upchnąć? Muszą stać razem. Potym nowy szkopuł: są książki, co nazywają się pisma; tych nie pisał jeden ludzik, tylko cały dziesiątek — każdy swoje. Te pisma też muszą razem być, podług cyffer: najpierw numer jeden, potym numer dwa, a potym — cóż to? Powinien być numer trzy, a nie ma, tylko od razu siedem. Cóż to znowu? Nie ma i już! Od tego i złość. Może gdzieś się zapodział, potym się odnajdzie. Pism jest siła, a nazwania mają przeróżne, jedne zrozumiałe, insze nie. Na przykład „Gwiazda”, to wiadomo. Głupim trzeba być, żeby nie pojąć.