Ale taka „Sztuka”, cóż to za „Sztuka”? W środku baby gołe. Pewnikiem to błąd, powinno być „Sztuki”. Teresio nazywa tak napotkane dziewczyny. Benedikt atrament z rdzy sporządził, patyczek zastrugał, zrobił porządek, wszystko poprawił.
Abo „Zagadnienia Literatury”. Benedikt popatrzył: żadna literatura nikogo tam nie zagaduje, każdy sam od razu pisze, co myśli. A co myśli, to trudno pojąć. Widać był numer, gdzie ich zagadywali, tylko przepadł. Też szkoda.
A jest pismo „Ziemniaki i Warzywa”. Z obrazikami. Jest i „Za Kierownicą”, są „Światła Syberii”. Jest „Syntaksis”, słowo jakieś nie bardzo przyzwoite, a co znaczy, nie wiadomo. Pewnie jakieś przekleństwo. Benedikt zajrzał: w samej rzeczy, dużo brzydkich słów. Odłożył sobie: ciekawe. Wieczorem warto poczytać.
A jest „Pszczoła Północna”, jest „Goniec Europejski”, „Waga”. Te to jakieś takie dziwne, mocno pleśnią pachną, ale to nieważne, tylko że tam pośród bukw są i jakieś insze, nauce nieznane. Benedikt myślał, że to nie po naszemu, tylko po pekińczycku, ale'potym tak sprytnie czytał, że przestał widzieć niepotrzebne bukwy, jakoby ich wcale nie było.
Niektórzy ludkowie się postarali, książki zrobili akuratniutkie, jednakiej wielgości i na jednaki kolor pofarbowane, a nazywa się toto „Dzieła zebrane”. Na przykład Zola. Abo Antonina Koptiajewa. A w tych dziełach co jeszcze wymyślili: narysowali portret ludzika, który je napisał. Portrety śmieszne, aże strach. Ot, taki ludzik, Sergiej Sartakow. Buźka już nie do opisania, jak spotkasz takiego na ulicy, to uciekniesz. A też siedział i pisał. Siła napisał.
Jedne książki obszarpane, brudne, kartki z nich wypadają, a insze — takie czyściutkie, jakoby wczoraj je zrobili. Aże miło popatrzeć. Ot, taki Anton Czechow. Jakaż obszarpana ta jego książka! Pewnikiem chłop małochlujny był i moczymorda. A może ślepawy? Przecie widać, że na oczach ma Effekt: hołobelkę, z której sznurek zwisa. Za to Koptiajewa, od razu poznać, że baba czysta, pilnowała się. Już taka książeczka, można powiedzieć, nietknięta. Koptiajewą też sobie na noc odłożył.
Teść przyszedł, popatrzył, jak Benedikt wszystko przestawił, i pochwalił:
— Widzę, że kochasz kulturę.
— Strasznie kocham.
— To dobra rzecz. My też lubimy czytać. Niektóry raz w kółku siądziemy i czytamy.
— Mmm.
— A są tacy, co nie uważają kultury, niszczą.
— Mmmm.
— Kartki wyrywają, brudnymi rękami przewracają.
— Aha… Kto taki?
— Są tacy…
Postał, podyszał — cała izba brzydko pachnieć zaczęła — i poszedł.
U
Rankiem Benedikt ani nie zje, ani nie wypije, tylko gębę opłucze i dalej czytać. Wołają na obiad — a niechże ich, w najciekawszym miejscu mu przerwą! Najpierw robił tak: szybko zbiegał, wrzucał do gęby co popadło — i znowu do książki. A potym pomyślał: można i przy stole czytać. Nawet smaczniej tak, i czasu się nie traci. Rodzina, jasna sprawa, obrażona. Teściowa się obraża, że Benedikt jej potrawy mało chwali, Oleńka, że o babach czyta, a ona sama siedzi, jak ta głupia. Teść się ujmuje za nim: zostawcie go, to sztuka.
Oleńka beczy:
— Książki czyta, a na mnie nie zwraca uwagi!
Teść wziął go w obronę:
— To sprawa nie na twój rozum! Cicho bądź! Jak czyta, to znaczy, że tak trzeba.
— A o czym on tam czyta? O babach! Na żonę nie patrzy! Podrę wszystkie te wasze książki!
— Gdzie o babach! O, tu napisane: „Roger wyjął pistolet i nasłuchiwał. Skrzypnęły drzwi”. Wcale nie o babach.
— Widzisz? Nie o babach.
— No jasne! Nie o babach! A czemu pizdolet wyjął, świntuch?
— Bo zaraz mister Blejk wejdzie, a on go po łbie pistoletem. Ten Roger. Za zasłoną się schował. Nie przeszkadzaj.
— Co za mister Blejk? Swój?
— Nie, obcy. Nie przeszkadzaj!
— Czegóż ma obcy człek jego pizdolet oglądać? Niech się ożeni i żonie pokazuje!
— Ej, doprawdy idyjotka z ciebie! — to teść do niej. — Żona żoną, a proces produkcyjny znać należy. Mąż ci nie dla zabawy jest dany, ale jako członek społeczeństwa, karmiciel i obrońca. Dla ciebie to śmichy-chichy, a dla niego — nauka! Zięciu!
— Mmm?
— „Hamleta” czytałeś?
— Jeszcze nie.
— To przeczytaj. Nie może być luk w wykształceniu… „Hamleta” koniecznie przeczytać trzeba.
— Dobrze, przeczytam.
— Jeszcze „Makbeta”. Oj, dobra to książka, pożyteczna…
— W porządku.
— „Mumu” — koniecznie. Temat bardzo poruszający. Kamień psu na szyję i w wodę… „Kołaczyka” też.
— „Kołaczyka” czytałem.
— Czytałeś? Niezłe, co?
— Aha.
— Jak on go? Chap! Ten lis! Tak, bratku, lis to, wiesz… Lis to jest lisek… Chytrusek… Chap!
— Tak, szkoda go.
— Gdzie tam! To przecie sztuka! Tutaj, bratku, wcale nie szkoda, tylko aluzyja… Trzeba zrozumieć… Bajki Kryłowa czytałeś?
— Bajki zacząłem.
— Są dobre… „Wilk i baranek”. Dobra. „Tyś temu winien, że jeść mi się chce!”. Poezja.
— Wolę z przygodami.
— Aaa, żeby nie od razu? Są „Łowcy głów”, taka żółta. Koniecznie przeczytaj.
— Darujcie, teściu, ale nie przeszkadzajcie! Przeczytam, ale przeszkadzacie mi! Dajcie poczytać spokojnie.
— Dobrze już, dobrze! Nic nie mówimy! — Teść palic do ust przyłożył. — Ucz się i pracuj. Już jesteśmy cicho.
FE
Nadeszła wiosna, a z nią kwiecia dużo. Zaniebieściło się za oknem — Benedikt zasię zauważył jeno, że światła przybyło, że widniej się zrobiło przy czytaniu. Odsunął pęcherz, który okienko pokrywał — a to dopiero! Wszystkie łąki-polany murawą dawno porosły, już i modre kwiatuszki wschodzą, kolej na żółte. Wiater miodowymi falami nalatuje, w dalekie kraje wzywa, żeby niewidziane państwa-królestwa odwiedzać, łodzię dłubaną na czystą rzeczkę spuszczać i kurs trzymać na Morze-Łocean! Tyle że Benediktowi to niepotrzebne. Wszystko ma w książkach, jakoby w tajemnych pudłach leży tam zwinięte, schowane: i wiater od morza, i od łąki, i mroźny, i ten, którego zefirem nazywają, i z deszczem, i ze śniegiem, i z piaskiem! Noce bezgwiezdne i noce namiętne, noce aksamitne i bezsenne! Południowe, białe, różowe, najsłodsze, zielone i jako sól morska, i biegnące, i padające, i złowieszcze, i dyjamentowe, i samotne, i nieszczęściem grożące, i przewodnie, słyszysz, i przewodnie! Wszystkie łodzie wszystkich mórz, wszystkie pocałunki, wszystkie wyspy, drogi wszystkie i grody, do których drogi prowadzą, wszystkie onych grodów bramy, szczeliny i przełazy, podziemia, wieże, proporce, kędziory złote, wszystkie warkocze czarne jako kruk, szczęk oręża, obłoki, stepy i znowu wiatry, i znowu morza i gwiazdy! Nic mu nie potrzeba, wszystko tutaj ma!