Bogacz — oto kim jest. Bo-ga-czem! Benedikt pomyślał o sobie „bo-gacz” i sam się zaśmiał. Nawet gwizdnął. Sam sobie basza! Sułtan! Wszystko w ręku mam, w garści, w małych bukwach: i przyrodę całą nieogarnioną, i żywoty ludzkie! Starych-młodych i tych krasawic niewidzianych!
A jeszcze co w książkach dobre jest, to one krasawice, które na kartkach książek sukniami szeleszczą, zza okiennic wyglądają, spod zasłonek koronkowych, wzorzystych… Krasawice, które białe rączki załamują, z rozpuszczonymi włosy pod nogi koniowi się rzucają, gniewnymi spojrzeniami ciskają, we łzach toną, a taliję mają jako ten kielich. One, które miotają się z biciem serca na wyrku, a zerwawszy się, dzikim zwrokiem toczą dokoła. One, które drepcą bojaźliwie, modre oczy spuściwszy; one, które pląsają w pląsach ognistych, z różą we włosach — nigdy one krasawice za potrzebą nie chodzą, nigdy uronionego z podłogi z jękiem-stękiem nie podnoszą, nigdy nie wzdyma onych krasawic ani pryszcz im nie wyskakuje, ani łamania w krzyżu nie miewają. Łupież złotych ich kędziorów się nie ima, wsza maleństwom swoim gniazdek nie wije, jajeczek nie składa, łukiem krasawicę obchodzi. A kędziory te złociste przez calutki dzionek się kędzierzawią i nigdy nie jest powiedziane, że pół dnia z kołkami-stukołkami siedzieć trzeba. Nie zdarza się im ciamkać ani smarkać, śpią cicho, policzkami nie bulkają, żadna Izabella ani Leonora opuchnięta nie wstanie; kiedy ziewa, to zębami nie kłapnie, zawsze wyskoczy świeża i zasłonę odsunie. I każda z radością rzuca się wybranemu w objęcia, a któż ów wybranek? Wybranek to Benedikt, choć tam się zowie Don Pedro czy też Waśka.
A tu wiosna! Po co mu wiosna? Wiosną jedno jest dobre: do czytania jaśniej. Dzień dłuższy, bukwy lepiej widać.
Latem kazał hamak sobie na galeryi zawiesić. Nad hamakiem daszek letki, od srajskich ptaków obrona. Żadnego sumnienia te ptaki nie mają, najmniejszego: gdzie zobaczą gzyms, tam siadają; stamtąd i gruchają, i paskudzą. Dobrze, jeśli na włosy spadnie, a jak na książkę? Dwóch rabów ustawił po bokach, żeby wachlarzami machali i odpędzali od niego wszelakie meszki i komary. Dziewuchę kołysuchę przystawił, żeby hamak kołysała, abo inaczej kolebała, ale nie mocno, tylko tak troszeczkę. Drugą — żeby co rusz przynosiła chłodzące napitki: jagodę dereń ucierała, komput z niej gotowała i rąbany lód tam sypała, którego jeszcze z zimy zapas został (całą zimę pracownicy na rzece lód rąbali i w zimnej piwnicy chowali). A ten komput dobrze pić przez słomkę: zetną jaką trawę, jeśli nie trująca, wysuszą i rurka z niej zdatna, a przez nią pije się napitki.
Już i muchy zaczęły latać duże, złe, skrzydła ich sine, oczka tęczowe, a charakter nieubłagany. Dwaj pracownicy umordowali się, odganiający, trzeci do pomocy przybiegł. Widać, że jesień. Podniósł oczy: prawda, jesień, lunie deszcz z chmury, nie daj Boże, książkę zamoczy. Przeniósł się do domu.
CHE
Dzień był zwyczajny, czwartek. Padał śnieżek, nic nie zapowiadało. A i w książkach tak jest: jeśli nic nie zapowiada, zawsze specyjalnie mówią, że nie zapowiadało. A już jeśli zapowie, to pilnuj się! I ptak zakracze, i wiater jakoś zawyje, i zwierciadło pęknie, a zwierciadło to u starożytnych ludzi było jak deska, i oni na tę deskę patrzący, siebie widzieli, jako my, kiedy w wodę patrzymy.
Siedli do obiadu.
Benedikt otworzył „Gońca Północnego”, siódmy numer, mocny jak rzadko, przeszyty i sklejony, rozłamał pismo, żeby się nie zamykało, nacisnął łokciem i jeszcze miską z zupą przycisnął.
A teściowa:
— Dojedz zięciu, kokiety stygną.
— Mm.
— Kokiety dobre, tłuste.
— Mm.
— Z grzybalami gotowane. Pewnie godzinę w piecu dusiłam. Oleńka:
— A jeszcze dobre do kokletów piure z rzepy.
Teść:
— Piure chyba do wszystkiego jest dobre.
— Nie, do kokietów specyjalnie.
— A rzec trzeba: nie co dzień gotujemy kokiety.
— Nie co dzień.
— …” — czytał Benedikt, już z przyzwyczajenia biegający oczami po linijkach — …„— A przeszłego roku, pamiętacie, gryzitrawy nazrywaliśmy i z rzepą ala masseduan upichcili.
— No pewnie.
— A jeszcze by dla zapachu koziego syra do masseduana naserniczyć, toby jeszcze smaczniejsze było.
— No pewnie.
— A dobrze jeszcze wermiszelu dać.
— Jakże miałoby nie być dobrze.
— A można do wermiszelu masła i trawek leśnych, i troszeczkę kwasku i zapiec, i udusić i, kiedy zaskwierczy, to na stół.
— A po wierzchu — siekanych grzybali.
— Aha.
— A do tego kręciochę kruchą, nadziewaną orzeszkami.
— Z paprotem.
— I owszem.
— A potym pierniki. Plecione.
— Po co plecione. Ze spodu lepsze.
— E tam, ze spodu. Te ze spodu goryczkę mają.
— No i co? To dobrze.
— Co w tym dobrego? Plecione o ileż lepsze! Jajco w nie się kładzie.
— Co ty tam wiesz! Plecione! Jeszcze powiedz: bliny!
— Niby co bliny? Co bliny?
— A nic. Bliny! Też mi coś!
— A ty co?
— A nic! Ot i co!
— No i dobrze! A ty: bliny!
— A właśnie bliny!
— Sama jesteś „bliny”!
— Może i jestem. A ty co?
— A ja nic!
— Cicho bądź!
— Sama bądź cicho!
— A będę!
— No to bądź!
— Będę i już! „Bliny”!
— No więc bądź, to cicho będzie!
Rzeczywiście zamilkły. Jedzą. Benedikt kartkę przewrócił, miskę przestawił, znowu pismo przycisnął.
— Jedzże kokiet, zięciu.
— Jem.
— Więcej nałóż sobie. Oleńka, nałóż mu. A ty polej sosem! O! Jeszcze polej!
— Grzybali mu dodajcie.
— A jeszcze smażonego mięska.
Znowu milczeli przez jakąś chwilę.
— Szkoda, że Jewdoksinia pomarła. Jaki ona suflet z orzechów robiła.
— Oj tak.
— Z wierzchu niby skórka, a w środku miękkie.
— No.
— A szarlot? Kto taki szarlot teraz zrobi?
— Który? Ten z rzepy?
— Z rzepy.
— Z rzepy to ja sama mogę.
— Akurat.
— A bo co?
— A bo nic.
— Myślisz, że nie umiem?
— Że nie umiesz.
— A umiem.
— Nie bujaj.
— A właśnie, że umiem. Naprzód ugotować na parze, potym zagnieść. Potym jajec do niej, orzechów, koziego mleka. Obtoczyć i do pieca. I żeby żar był duży. Taki jak na bliny.
— Znowu te bliny.
— Cóż ty tak tych blinów, herodzie, się czepiasz? Jeszcze o nie poprosisz!
— A poproszę! Podwójne!
— A tyle dostaniesz!
— A niby czemu?
— A temu!
— Oj, bo zaraz, jak Boga kocham, dam ci łychą w łeb, to będziesz miała bliny!
Benedikt jeszcze kartkę przewrócił.
— Zięciu!
— Mm?
— Zostaw tę książkę! Jak za stół, to od razu nos w książkę. Ani nie posiedzisz jak człek, ani nie pogadasz.
— Mm.
— Zięciu!
— Mm?
— Co tam napisane? Przeczytaj.
— „Co”! Sztuka tam napisana.
— No to przeczytaj.
Oleńka usta skrzywiła:
— Cięgiem tam o babach wyczytuje. Przygody mu się marzą.