Выбрать главу

W ustach mu zaschło, nogi osłabły. Wysoko podniósł w ręce świecę, jej sinawe światło rozpraszało ciemność, pląsało po półkach, po grzbietach książek… Może u góry…

Platon, Plotyn, „Ptasie plotki”, „Plebejusze starożytnego Rzymu”, „Plejboj”, „Plewna — pole chwały. Przewodnik”, „Sery pleśniowe”, „Maja Plisiecka”, „Plisy i falbanki”, „Plan pięcioletni rozwoju gospodarki narodowej”, „Planeta małp”, „Platersi — historia grupy”, „Plastusiowy pamiętnik”, „Plechanow. Dzieła wybrane”. „Plejada francuska. Antologia”. Wszystko czytał.

Wszystko. „Wszystko skończone — wymamrotał Władimir”. Nic nie zapowiadało. A tutaj zapowiedziało… Benedikt stanął, kapiący łojem ze świecy na podłogę, i starał się zrozumieć tę straszliwą rzecz. Ucztuje sobie człowiek na uczcie bogatej, we wianku różanym, śmiejący się niefrasobliwie, całe życie przed nim; na duszy letko i promiennie; ugryzł słodką bułeczkę, chce ugryźć następny kawałek i nagle — masz! Widzi, że stół pusty, czysty, ani ogryzka… I izba jakoby martwa: ani przyjaciół, ani krasawic, ani kwiatów, ani świec, ani cymbałów, ani tancerzy, ani rdzy, a może nawet samego stołu nie ma, tylko siano suche sypie się z powały… pomalutku… Szeleści i sypie się…

Powoli, powoli wrócił do izby jadalnej, usiadł; coś tamci do niego mówili, burczący, nałożyli jedzenia… Kokiety… Na talerku — kokiet. Leży. Kokiet… Na talerku Benedikta leży kokiet. Patrzył, patrzył… Kokiet leży. Nie zrozumiał… co trzeba myśleć? O kokiecie?

— Jedz! Jedz, póki nie ostygło! Polać sosem?

Mówi jakieś słowa; kto to mówi? Przyjrzał się — widzi — to jakiś babiuch pojemny, płci kobiecej. Wielga głowa, mały nos pośrodku. Po obu stronach nosa poliki czerwone, ćwikiełka, natarte. Dwoje ciemnych, zatrwożonych oczu, jakoby jesienną wodą nalanych. Tak jak w lesie na mech nastąpisz, ślad zostawisz — nie zwlekający, woda gniada do tamtego śladu podąży i wypełni go. Nad oczami brwi czarne łukiem, pomiędzy brwiami — kamuszek podwieszony, przezroczysty, od świecy niebieskawy. Po obu stronach brwi skronie, na skroniach pierścienie plecione, kolorowe, a nade brwiami czoła nie masz żadnego, jeno włos złocisty, kręcony, a nad włosem czepiec, a w czepcu małe kamyki jako gwiazdy uczynione, i wstęg ćma, i korali sznury, jako deszcz wiszą, kołyszą się, chwieją, do podbródka dochodzą; a pod podbródkiem, pod dołeczkiem od razu tułów, szyroki jako sanie, a z przodu cyce wielgie na trzy piętra. Łejej! Krasa niebywała, straszna… Czyżby to Oleńka była? Nie, sama królowa szemachańska!

— Oleńka! — zamarł Benedikt — Tyżeś to? Tak wypiękniałaś! I kiedyż to tak? Róża leśna! Syrena!

— Kontroluj się… — zakołysała się Oleńka. Ale oczu nie odwróciła.

Benedikt wcale się nie skontrolował, a i Oleńka bardziej to z nawyku, abo inaczej dla proformy, rzekła, tak że trzy dni, a może i cztery abo nawet pięć, a raczej sześć, eee tam — caluśki tydzień Benedikt z Oleńką broił na wszelakie sposoby, jakoby w durze jakimś. Co tam wyrabiali, to i wspomnieć trudno. Teściowa, widzący sprawy obrót, wytoczyła ze spichrza beczkę tęgiego kwasu jajecznego, co jak łykniesz, to dech ci zapiera i ślozy z oczu płyną — taki dobry kwas. Hece wyprawiali, tarzali się, turlali, w fikołki igrali. Na czworakach łazili, Oleńka — w czym się urodziła, a Benediktowi ochota przyszła na głowę jej czepiec nasadzić, koralami grzechotać, a w miejscu, gdzie raniej ogon miał, przykręcić kołki-stukołki, żeby stukotu więcej było; a sznurek przywiążesz, kołeczki naniżesz, huk się robi — oj, mili wy moi, po prostu burza huczy wkoło nas. A w dodatku beczał jako kozieł.

Potym — jakoby to rzec — cisza i spokój. Uskromnili się.

SZCZA

„Żył w Deli bogaty nosiwoda, nazywał się Kandarpaketu…”. Czytał.

Cóż teraz ma robić? I czym żyć? Znowu trwożność jakoby siebie zatracił, a gdzie, kiedy — nie spostrzegł. I jakoś straszno. Niedawno myślał o sobie: bogacz, a nagle połapał się, że wszystkie bogactwa gdzieś za sobą zostawił; wyciekły jako woda. Przed nim susza wielga, pustynia. Żył w Deli bogaty nosiwoda…

Obejrzał się. Cisza. Mysza nie szurga. Cicho. Potym dźwięki się pojawiają: w domu miarowy stukot nożyka, mięso na kołduny siekają, a gdzie indziej dźwięk niski, głuchy — widać ciasto wałkują. Za oknem przyroda szumi, sama siebie żałuje: mendzi, skrzypi. To nagle zapłacze wiatrem, zamiecią, rzuci śniegu przez okno i znowu mendzi, mendzi, mendzi w wierzchołkach drzew, gniazdami kołysze, koronami targa. Śniegi głuche, śniegi wielgie dom otoczyły, sypią przez trzy płoty; chlew, stodoły — wszystko zasypały, wszystko pokryły ruchomym, rwącym, nocnym śniegiem. A serca w tym śniegu nie ma, a jeśli nawet jest, to złe, ślepe. Śnieg jakoby rękawami macha, wyskakuje na dach, przerzuca się przez płoty; poniósł się po osadzie, po uliczkach, przez plecione płoty, przez chude strzechy, za gród, przez pola, w lasy nieprzebyte, tam gdzie drzewa zwalone, martwe, białe jako człecza kość; tam północny krzak jałowiec igły swoje rozstawił, jakoby pieszego chciał przekłuć abo sannego; tam nawet ścieżki w pętle się powiązały: nuże za nogi łapać, pętać; tam i konary się czają, żeby czapkę strącić; i ciernie się zwieszają, żeby kołnierz rozedrzeć. Sypnie śniegiem w plecy, oplącze, powali, na konar wciągnie, a ty się szarpiesz, ciskasz, a on już poczuł. Poczuł już kyś…

Wzdrygnął się cały, targnął głową, żeby nie myśleć, oczy przymrużył, uszy palcami zatkał, język wysunął i przygryzł; przegnać kysia z myśli, wypędzić go, wypędzić! Ciało ma długie, gibkie, główkę płaską, uszy przyciśnięte… Odpędzić go! Blady jest taki, cielisty, bez farby nijakiej, jako zmierzch abo ryba, abo jako skóra na brzuchu u kota, między nogami… Nie, nie! Nie!

Pod pazurami go swędzi, cięgiem swędzi… A zobaczyć go nie można, nie można go widzieć…

Zaczął tłuc głową o ścianę, żeby gwiazdy w oczach zamigotały, żeby jakie-takie światło w ciemności błysnęło, aleć oczy już takie są, że choć mrużysz, nie mrużysz, a pod powiekami, w czerwonawym mroku, cięgiem coś się rusza, biega z lewa na prawo. To włosy jakieś migną, to plamki zaczną pląsać, i nie przegonisz ich, to rzecz jakaś wybieży nieproszona i jakoby się uśmiechała, a potym ciach! — i się rozpłynie.

Otworzył oczy: zaczęły się kręcić koła czerwone i żółte, w głowie się zakręciło, a kyś już tutaj! Jego i z otwartymi oczami widzisz! Cmoka po troszeńku i gębę wykrzywia…

Nogami zaczął tupać: tup! tup! tup! Rękami machać; potym we włosy ręce zapuścił i szarpnął! Jeszcze! E-e-e-e-e-e-e-e-e! — zawołał. — E-e-e-e-e-e! Mieszkał w Deli bogaty nosiwoda, nazywał się Kandarpaketu! Mieszkał, mieszkał nosiwoda, hej, bogaty nosiwoda! Ej, bogaty, ej, bogaty! Hopsa, hopsa, hopsa-sa! Ej, jaki bogaty! Ej, bogato sobie mieszkał! Nie omieszkał nosić wody, nosić nie omieszkał!

Dołożyć by komu teraz, strach i złość odegnać. Czy to Oleńkę wygrzmocić — a dam ci ja kołki-stukołki! Abo rozpędzić się i teściowej kopa dać, i niech się potym dwie godziny kołysze!

Pobiegł po schodach w dół, drogi nie baczący, garniec z kwieciem obalił, z teściem się zderzył i ryknął:

— Książki się skończyły! Trwamać!

— Trwamać! — odezwał się teść jako echo, zaświecił oczami, tupnął, wetknął Benediktowi w ręce — nie wiadomo skąd wziętą — osękę o dwóch ostrzach, szarpnął drzwi komórki — cisnął Benediktowi opończę; oblekło Benedikta i oślepiło na chwilę, ale szpary same nasunęły się na oczy, wszystko widać jak przez szparę, wszystkie ludzkie sprawy, małe, tchórzliwe, przyziemne; im by jeno zupy i do wyrka, a wiater wyje, a zawieja świszcze, a kyś leci, tryjumfujący, nade grodem. „Sztuka ginie!” — zakrzyknął teść; sanie zarzucało z piskiem na zakrętach; czerwonym ogniem płoną nasze opończe pośród wyjącej zamieci — strzeż cię! Czerwona kawaleryja jako burza leci przez gród i światło silne, słupy świetliste dwa wychodzą z oczu teścia, drogę oświecający; nadzieja, obrona i natarcie — i odstępuje kyś, nie damy się, siła nas! Naprzód, sanitarze, sztuka ginie! A w rozwartych drzwiach chaty białe placki przerażonych lic. „Co, zeszczaliście się ze strachu?! Książkę! Książkę!”. Ludzik piszczy, zasłania się łokciem, wystawił nogę, miotają się cienie, trzymaj go! Do pieca wsadza!!! — „Czego sztukę palisz?!” I osęką go, osęką; „Obracaj!” — dziki krzyk teścia czy kogo inszego, nie widać spod opończy; „Obracaj osękę, trwamać!” — obrócił, szarpnął, coś łupnęło, pociekło, tamci zakrzyczeli, on wyrwał książkę, do serca przycisnął drżącego — „Żyję!!!” — odepchnął nogą i wyskoczył prosto w zamieć…