Benedikt płakał, leżący w łożu, rzadkie ślozy ciekły nieprzerwanie, teściowa zmieniała poduszki, teść kazał babom na paluszkach chodzić, gadać pólszeptem i nie drażnić chorego przykrymi pytaniami. Sam siedział na łóżku Benedikta, z brzeżku, ciepłymi napitki go poił, nachylał się, kręcił głową i frasował się.
— No i co teraz? Jakiż z ciebie niezgrabiasz… mówiłem ci: kręć osęką ostrożnie, leciutko tak… Ramię swobodne… Swobodne… A ty od razu trzask! I po wszystkim.
Benedikt dławił się ślozami, cicho, cieniutko beczał, osłabione palce drżały, czuły zimno i obrotność osęki, chociaż żadnej osęki już w palcach nie było, tylko kubek z komputem.
Niby nie było, a była: ręka aże do łokcia czuła chrzęst, jakobyś chrząszcza gniótł. Zamiast złapać książkę, szarpnąć i wyrwać, dał ludkowi prosto po karku, po szyjnej żyle, a jak osękę obrócił niezręczną dłonią, żyła się wyszarpnęła i pociekło coś czarnego, a głowa na bok padła i w oczkach pomętniało, i z gęby też jakoby coś wyrzygnęło.
Nigdy Benedikt nie zabił człeka, abo inaczej ludzika, i nawet o tym nie myślał. Pobić się, pokłócić to insza sprawa, domowa, codzienna: ty jego, ale i on ciebie, i kwita; no jakiś tam siniak, wywichnięcie — wszystko jak się należy. A i przedtem, zanim ludzika walniesz, trzeba na niego tak się zawziąć, ciężkość w sercu nagromadzić, ponurość, żeby siniak abo wywich tę ponurość zrównoważył, tak jako na wadze ważą: tutaj towar, a tam ciężarki — i wtedy pięścią mu na odlew — po sprawiedliwości. A tego ludzika, którego zaciukał, nawet nie znał i na oczy nie widział, nic przeciw niemu nie miał, nijakiej zawziętości — żyje, to niech sobie żyje, rzepę sadzi, z babą rozprawia, dzieciątka na kolanie buja.
Książkę tylko chciał mu zabrać, dlatego że zacofanie w społeczności jest duże, naród ciemny, przesądny, książki pod wyrkiem trzyma abo i w jamie wilgotnej zakopie, a książka od tego gnije, rozsypuje się, zielenią powleka, robach ją toczy, dziurki świdruje. Książkę ratować trzeba, w miejscu suchym i jasnym przechowywać, ochraniać, chuchać-dmuchać i całować, bo inszej nie będzie, inszej nie ma skąd brać: starożytni ludzie, którzy książkę oną napisali, skończyli się, wymarli, nawet cienia nie zostało, i nie wrócą się, i nie przyjdą! Nie masz ich!
A oni, ludkowie nasi ciemni, masz ci los! Ani sobie, ani ludziom! Pochowali książki i gnoją je, i za nic się nie przyznają, że książka u nich leży schowana, a zacofanie duże i Choroby się boją, a Choroba nic do tego nie ma, Benedikt tysiąc książek przeczytał i zdrowy jest.
A na ludka się nie zawziął, to wszystko nosiwoda z Deli, nazywał się Kandarpaketu; to wszystko teść, bo go podbechtał, podsunął osękę nie w porę, kiedy serce oślepło, kiedy śnieg szalał i dalekie wycie rozumu go pozbawiło! Patrzcie, co to kyś z ludźmi robi! Rozumu zbawi, pędzi po śnieżystej zamieci głodny, blady; siebie człek nie słyszy, i w oczach ma gwiezdne kręgi, rękę zasię niewprawną: trzask! I pociekło.
Ale książkę ustrzegł. Książka! Skarb mój jedyny! Droga, prawda, życie, morskie dale, wiatrem owiane, obłok złoty, modra fala! Rozstępuje się mrok, dal widać, odkrywa się przestwór, a w tym przestworze lasy jasne, słońcem nasycone, polany usypane tulepanami, wiosenny wiater zefir gałązką kołysze, białą koronką chwieje abo koronka się obróci, jako wachlarz rozłoży, a w nim jako w gęstwie jakiej Królewska Ptaszyca Pawica. Biała, z buźką czerwoną, nie je, nie pije, tylko powietrzem żyje i pocałunkami; ani szkody od niej żadnej, ani nieszczęścia nie bywa. A jak się uśmiechnie Ptaszyca Królewska tulepanowymi usty, wzniesie w górę oczy jasne — cięgiem o sobie, najjaśniejszej, myśli. Opuści oczy w dół — cięgiem sobą się nasładza. A jak zoczy Benedikta, to powie: chodźże tutaj, Benedikcie, u mnie wiosna zawsze, u mnie cięgiem miłość…
— Złociutki ty człeku… Serce ty moje… — frasował się teść. — Uczyłem cię przecie, uczyłem… Jakiś ty… Obracaj, mówiłem, osękę, obracaj… Mówiłem czy nie? Mówiłem! A ty? Coś narobił?
Teść kręcił głową, siedział smętny, ręką się podparł i patrzył nań z wyrzutem.
— Pospieszyłeś się, co? Ano pospieszyłeś… Człeka nie ustrzegłem… Teraz go już nie wyleczysz! Jakże go teraz leczyć? Co? — Teść nisko się skłonił, świecił Benediktowi w oczy, chuchał brzydko w nos.
— Ja niechcący! — cieniutko pisnęło się Benediktowi przez ślozy. Słowa same piskiem wychodziły. — Nastraszył mnie!
— Kto nastraszył?
— No, kyś! Nastraszył! Dlategom przesadził!
— Idźcie sobie — teść przepędził kobiety. — Zięciowi coś nie wyszło, stąd i rozstrojony. Przeżywa. Nie plączcie się pod nogami. Dajcie jeszcze komputu. Kokietów przynieście białych, miękkich.
— Nie chceee!
— Trzeba. Trzeba zjeść. Bulionu też. Ot, jak serce ci bije… — Teść ręką dotykał serca Benedikta, obmacywał twardymi paluchami.
— Nie tykajcie mnie! Zostawcie!
— Co znaczy: zostawcie?! Przeciem ja medyczny pracownik. Stan twój znać muszę? Muszę. Tylko popatrz: drżysz cały. No dalej. O, właśnie. Chap! I jeszcze raz.
— Książkę…
— Tę, cośmy zabrali? Nie denerwuj się. Jest u mnie.
— Dajcie…
— Nie wolno ci, nie wolno! Coś ty? Musisz leżeć. Zdenerwowanyś bardzo. Sam nie powinieneś. Ja ci poczytam na głos. Dobra książka… Książka, miły człecze, najpierwszego gatunku…
Leżał tedy Benedikt zakutany, dławił się bulionem i ślozami, a teść wodził palicem po linijkach, stronice oczami oświecający, i poważnym, grubym głosem czytał: Piszczy komar, piszczy, A dąb pod nim trzeszczy, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!
Świnka zniosła dwa jajeczka, Przepióreczka rodzi byczka, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!
Miała baba barana, Wsadziła go do dzbana, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!
CE
Zabrali książkę Fieofiłaktowi, zabrali Borisowi, a Jewłalii — dwie. Klementij, Ławrentij, Osip, Ziuzia, Rewolt — do tych przyszli na darmo, nic nie znaleźli, same strzępki. Maluta w szopce miał trzy książki zakopane, wszystkie czarnymi plamami pokryte, że ani słowa nie można przeczytać. Wandalizm… Jefim Pluskwicz — kto by mógł pomyśleć? — całą skrzynię trzymał, i to na widoku, dwa tuziny suchych i czystych. Tyle że ani słowa po naszemu, a znaczki niepojęte: haki i gwoździe powyginane. Ulana miała tylko z obrazikami. Matuzalem i Kupała — bliźniacy, co za rzeką mieszkali i myszy pożyczali na precent — jedną małą podartą. Achmietek zdążył spalić: spłoszyli go… Zoja Gurjanka spaliła. Awenir, Machabej, Neniła Jąkała, Zadra, Ruryk, Iwan Kutasow, Sysoj — nic nie mieli. Januarij, poznać, że kiedyś miał, ale nie wiadomo gdzie się podziało, a tylko w plugawej komórce ściany obrazikami miał pozawieszane, a na obrazikach — baby bezwstydne.