Выбрать главу

Ponurość.

— Jacyż to ludzie paskudni — mówił teść. — Pomyśl tylko. Dawno już było powiedziane: nie trzymać książek w domu! Powiedziane? Powiedziane. A ci nie, trzymają. Każdy chce po swojemu. Gnoją, brudzą, w ogrodzie zakopują. Rozumiesz?

— Tak, tak.

— Dziurki wiercą w nich, kartki drą, na cygarka skręcają.

— Okropność, nie mówcie takich rzeczy!

— Zamiast pokrywek na garnce z zupą kładą…

— Nie gubcie duszy nieszczęsnej! Słuchać tego nie mogę.

— Dymniki książkami zatykają i jak deszcz lunie, to kartki rozlezą się jako kasza… Abo wepchają do komina — a tam sadza, kopeć straszny i potym — pych! Spaliła się książeczka… A są tacy, co drew żałują i książkami w piecu palą…

— Nie mówcie, nie mówcie, nie mogę!

— A są tacy — słyszysz, zięciu? — są tacy, co kartek nadrą i do plugawej komórki niosą, a tam na gwoździk dla swojej potrzeby nabijają… A jaka to potrzeba — wiadomo…

Benedikt nie mógł tego zdzierżyć, podrywał się z taburetu i zapuściwszy ręce we włosy, biegał po izbie: na sercu węzeł mocny, w duszy zamęt i krzywizna jakoby pochyłość jaka, jakoby pod nogami się skrzywiło, jako we śnie. I teraz wszystko, wszystko stoczy się do dziury bezdennej, do studni, nie wiadomo dokąd. My tutaj siedzimy sobie abo na wyrku leżymy w ciepłym domu, wszystko u nas czyste i kulturalne, z kuchni blinami pachnie, baby u nas stateczne, białe, rumiane, w łaźni wyparzone, wypindrzone. Korale mają, kokoszniki i sarafany ze wstążkami, i spódnice, górne, wierzchnie, spodnie, podspodnie. A co jeszcze wymyśliły: szalami się okryły szeleszczącymi, białymi z pióra koronkowego, czystego-wzorzystego. A tam w grodzie ludkowie w chatach niezamiecionych, w kopciu i zasraństwie swoim wiecznym, z obitymi gęby i zwrokiem mętnym chytają za książkę, ani palców nie obetrą. Drą kartki z trzaskiem, wyrywają — w poprzek, na pół. Odrywają nogi koniom, głowy krasawicom; miażdżą i ciskają łodzie morskie w ogień pożercę; skręcają, wtykają białe drogi do cygarka swojego: wije się droga siwym dymkiem, trzeszczą, giną krzewy kwitnące, pod korzeń zrąbane. Z jękiem wali się drzewo Bez, wali się brzoza złota, zdeptany już tulepan, zaświniona polana tajemna. Z dzikim wrzaskiem, z rozdartymi usty spada z drzewa Królewska Ptaszyca Pawica — nogi do góry i bęc głową o kamień!

Co spalisz — tego już nie wrócisz; kogo zabijesz, tego też nie wrócisz. Co byś z płonącego domu wyniósł? Ja? A nie wiecie? A niby Rozpalacz! Zadałem taką zagadkę, jak to mówią, dylemma. Gdybyś wybierać miał, co byś wyciągnął: kocura czy obrazik? Ludzika czy książkę? To ci pytania! Jeszcze jak się męczył, sumował, głową kręcił, brodę targał! „Nie mogę wymyślić, trzysta lat myślę…”. Kocura, aha! Kocura — abo naukowo mówiący, kota — kopnąć trzeba, żeby jak plwocina poleciał, pod nogami się nie pętał, a swoją robotę żeby znał: łapać, co trzeba! A nie obrazik! Ludkowie?! Ludkowie są proch, śmieć, kał, dym z pieca, glina i w glinę się obrócą. Brud od nich jeno, sadło na świecę, wyczeski…

O, Książko, moje ty czyste, moje jasne, śpiewające złoto; tyś obietnica, marzenie, zew daleki…

O jawo wdzięczna, niespodziana! I znowu słyszę zew znajomy, Twoją urodą niesłychaną Znów ląd mnie kusi oddalony!

Książko! Ty jedna nie zdradzisz, nie uderzysz, nie skrzywdzisz, nie porzucisz! Cichaś — a śmiejesz się, krzyczysz, śpiewasz. Pokornaś — a zdumiewasz, wabisz, drażnisz. Małaś — a ludów w tobie bez liku; bukw jenoś garstka, a jak zechcesz, to głowę zawrócisz, zatumanisz, zamroczysz, ślozy wyciśniesz, aże dech człekowi zaprze, dusza jako płótno na wietrze załopocze, jako woda się zwełni, jako ptak zamacha skrzydłami! Abo uczucie jakie niewymowne w piersi się miota, pięśćmi wali we drzwi, we ściany: duszę się! Wypuść! A jak je nagie, bezwstydne wypuścić? Jakimi słowy odziać? Nie mamy słów, nie znamy! Jako u bestyi jakiej dzikiej — ślepowrona abo rusałki — nie mają słów, jeno głos dają! A książkę otworzysz — tam słowa cudne i lotne: O, Miasto! O, wietrze! O, śnieżne wy burze, Rozdarty na strzępy, bezdenny lazurze!

Jam tu! Jam niewinny! Jaz wami! Ja z wami! …abo żółć i smutek, i gorycz, i pustka oczy ci wysuszą i szukasz dla nich słów, a one takie: Azali nie jest świat jednaki? To samo prawo dla stuleci, Czy to chaldejskie tajne znaki Czy nieba toń, gdzie gwiazda świeci.

To mądrość prochu jest ponura; I cóż wyziera z tej mądrości? Wieczne oblicze sobowtóra: Rozpaczy, strachu, bezsilności.

Benedikt wybiegał na galeryję, patrzył na osadę, na gród, na górki jego i doliny, na ścieżki udeptane między płotami, na zaniesione śniegiem ulice: wiater wiał i miotał śniegiem, z szelestem sypało się z dachu za kołnierz. Benedikt stał z wyciągniętą szyją, kręcił głową tam i sam, wpatrywał się, co chwila mrygał oszronionymi powiekami i myślał: kto ma schowane? Kto w szmacie na piecu, w skrzyni pod wyrkiem, w jamie wykopanej, w brzozowym pudle — kto? Żeby tak wiedzieć! Przecie są, są, są! Wiem, że są, czuję, węchem czuję: są! Tylko u kogo? Mrużąc oczy, wpatrywał się w ślepy półmrok: zmierzch, zapalają się światełka w chatach; drepcą tam w dole, pospieszają ludziki, lecą-pędzą do ciepłego pieca, na ławkę i dalej do zupy swojej, rzadkiej mysiej polewki… Jakoż to świństwo jeść można, czyż to nie wstrętne? Ledwie ciemna woda — jakobyś nogi umył, taka barwa… Małe tuszki na dnie osiadły, robachami dla słoności przyprawione… Ludowe anszuła… Nikita Iwanycz tak nazywał robachy… Czy też stary żyje jeszcze? Warto by go sprawdzić… Może ma. książkę? Może da przeczytać? Nawet leczyć go nie trzeba, sam da…

A gdyby w mojej mocy to było — cały gród bym przetrząsnął: oddawać książki, trwamać! Ale teść nie pozwala, powstrzymuje: miarkuj się, zięciu, bo jak wszystkich weźmiemy do leczenia, to kto będzie pracował? Drogi czyścił, rzepę sadził, kosze plótł? Niepaństwowo do rzeczy podchodzisz: wszystko gwałtem! Wszystko na hura! Od razu! Tylko ludzi wystraszysz i rozbiegną się! Łapałeś myszy? Znasz technikę? No właśnie…

Prawda, w swoim czasie łapał. Dokarmiał. Tak. Wzbogacił się nawet na jakiś czas. A potym? Minęło wszystko, jakoby tego nie było! Z całego bogactwa same słodkie bułeczki się zostały, a i te przypalone!

Warto by nogi rozprostować. Zaszedł do zwierzyńca. Niekulturalnie… Zapach taki zwierzęcy, ciężki. Koziełki beczą. Teresio z przyjaciółmi jak zawsze w karty rżnie:

— A ja wam waleta!

— A ja go czerwońcem!

— Odjebało ci?!

— Atut, kurwa!

— Gdzie masz, kurwa, atut? Już czerwień nie bierze! Chłopaki! On oszukuje!

I jak zawsze — ani nawozu nie sprzątnęli, ani nic.

— Teresio! Chodź no tu. Zaprzęgaj się.

— Zaraz, dokończymy.

— Co znaczy zaraz? Miałeś odpoczynku dość.

— Tak, panie ładny… Baba… i jeszcze raz baba! Macie!

— Tereś!

— Mam przerwę… Bierzesz? Waleta ci dodam.

— Teresiu! — zatupał nogami Benedikt.

— No czego, czego? Rozdarł się… W saniach się płozy pogięły…