— Nie kłam! Zawsze jedno i to samo! Wkładaj walonki, przejechać się chcę. Daję ci pięć minut!
Benedikt poszedł wzdłuż klatek. Tutaj wróble. Drobny ptak, jak mysza, ale smaczny. Tylko kości dużo. Tu były słowiki. Zjedli słowiki, trzeba nowych nałapać. Ale to wiosną. Teraz się pochowały. A tu co mamy? Drzewianicę.
— Drzewianico! — zawołał Benedikt. — Wyjdź!
Nie wychodzi.
— Wyjdź, sucze nasienie!
Nie chce. Przyczłapał Terentij, uśmiechający się.
— Głośniej wołaj.
Krzyknął głośniej.
— Drze-wia-ni-cooooooooooooooo!!!
Nie wychodzi, cóż to znowu!
— Tak krzyknij, żeby kiszki pękły. To wyjdzie. Z kiszek.
Benedikt popatrzył z niedowierzaniem: rży bydlak, zadowolniony:
— Hyy! Wyście ją zjedli!
— Naprawdę? To co ty mi tutaj…
Głupie żarty… Głos sobie zerwiesz na mrozie. Benedikt obejrzał klaty. Wszystek ptak, który słabszy, w dziupli się chowa. Ślepowron nastroszył się, głowę wsadził pod skrzydło. Ptaki srajskie w stadko się zbiły, grzeją się wzajem. Cierpią! A dobrze wam tak! Będziecie wiedziały, co znaczy na głowy paskudzić! Jakiż to ptak fajdający! Nawet mięso ma gówniane, żylaste, takim to już tylko wygeneratów karmić, ludzie go nie jedzą. A w lesie żyć srajski ptak nie chce, tylko w grodzie.
W dalekiej klacie, gdzie drzewo gołe, konar też goły — nikogo nie widać. Kto tam mieszka — nie wiadomo. W dziupli siedzi. A może i nie ma nikogo: klata czysta, ani pomiotu, ani pierza. Może go zjedli.
Patrzcie, drzewianicę zjedliśmy! A on nie zauważył nawet, tak był zaczytany. Nie przyjrzał się jej jak należy. Kiedyż teraz drugą złapią? Z drzewianicą niełatwa sprawa.
— Jedziemy — pogonił go Teresio. — Marznę.
— Będziesz mi, bydlaku, jeszcze rozkazywał! Jak trzeba, to i pomarzniesz!
Kopnął gadzinę w bok, wsiadł do sań, miedźwiedzią skórą się okrył.
— Ruszaj! Galopem i z piosnką!
CZE Nikita Iwanycz, a z nim drugi Dawny, Lew Lwowicz, z dysydentów, siedzieli przy stole i pili rdzę. Widać długo już pili, bo urżnęli się nieźle: liczka mają czerwone, mruczą bzdury jakieś.
Benedikt zdjął czapkę.
— Zdrówka życzę.
— Benio? Benio! Tyżeś to?! — Nikita Iwanycz uradował się, zaczął krzątać. — Ileż to lat, ile zim! Prawda? Rok, dwa? Oszaleć można… Znacie się? Benedikt Karpow, nasz rzeźbiarz ludowy, Michał Anioł z Bożej łaski.
Lew Lwowicz popatrzył z niedowierzaniem, jakoby nie poznał, jakoby to nie on sam pomagał nieść puszkina; gębusię skrzywił:
— Zięć Madejowów?
— Ehe.
— Słyszałem, słyszałem o pańskim mezaliansie.
— Dzięki — powiedział Benedikt. Wzruszył się nawet. Słyszeli, znaczy się.
Usiadł, Dawni się posunęli. Chociaż, oczywiście, ciasno. Od ostatniego razu chatka jakoby mniejsza się zrobiła. Świeczka dymi, łój kapie, cienie pląsają. Ściany zakopcone. Na stole też nędza; dzban, kubki i talerek grochu. Nalali Benediktowi.
— No i cóż tam? Jak ci się wiedzie? Pomyśl tylko… A my tu siedzimy, pijemy… Rozmawiamy o życiu… O dawnych czasach… To znaczy oczywiście o przyszłych także… O naszym Puszkinie… Jakeśmy go rzeźbili, co? Jak wznosili! Co za wydarzenie! Epokowe! Odbudowa świątyni! Historyczna data! Teraz znowu jest z nami. A przecież Puszkin, Beniu, Puszkin, to nasze wszystko! Wszystko! Pomyśl o tym, zapamiętaj i przyswój sobie… Ale widzisz, co za przykrość… On już konserwacji wymaga…
— Czego wymaga? — podniósł się Benedikt.
— Naprawić, naprawić go trzeba! Deszcze, śnieg, ptaki… Żeby tak był kamienny! O brązie już nie mówię, na brąz trzeba jeszcze poczekać… A pozatym: jakie dzikusy z tych ludzi! Chodzą do niego, sznury rozwieszają i suszą bieliznę na piewcy wolności! Spodnią, poszewki — dzicz!
— Samiście chcieli, żeby wydeptały ścieżki doń miliony ludzkich stóp, Nikito Iwanyczu! A teraz się uskarżacie!
— Ach, Boże mój… Beniu, przecież to przenośnia…
— Dobra, przeniesiemy, dokąd chcecie. Rabów przypędzę. Sańmi też można.
— O, Jezu Chryste, królowo niebieska…
— Potrzebny jest kserograf… — rzekł ponury Lew Lwowicz.
— Nie dalej jak sto lat temu mówiliście, że potrzebny jest faks. Że Zachód nam pomoże — to z kolei Nikita Iwanycz.
— Słusznie, ale cały szkopuł w tym…
— Szkopuł w tym, że nie ma Zachodu.
— Co znaczy nie ma? — Rozeźlił się Lew Lwowicz. — Zachód jest zawsze.
— Ale nam nic na ten temat nie wiadomo.
— O, przepraszam bardzo! My wiemy. To oni nic o nas nie wiedzą.
— Dla pana to nowość?
Lew Lwowicz zrobił się jeszcze bardziej ponury; stukał palicem o stół.
— Teraz najważniejsza rzecz to ksero.
— Ale dlaczego, dlaczego?!
— Dlatego, że powiedziane jest: płódźcie i rozmnażajcie się! — Lew Lwowicz podniósł długi palic. — Rozmnażajcie się!
— No, niech będzie — rzekł Nikita Iwanycz. — Powiedzmy, że pan ma faks i ksero. W obecnych warunkach. Załóżmy. Chociaż to nieprawdopodobne. Co by pan z nimi robił? Jak zamierza pan walczyć faksem o wolność? Co?
— No wie pan? Ależ bardzo prosto. Biorę album Drera. Na przykład. Czarno-biały, ale to nieważne. Biorę kserograf, robię kopię. Rozmnażam. Biorę faks, posyłam kopię na Zachód. Tam patrzą: cóż to znowu? Ich dziedzictwo kulturalne. Wysyłają do mnie faks: zwróćcie nam w tej chwili nasze dziedzictwo! A ja im: przyjdźcie i weźcie. Jest wasze. Ma pan i kontakty międzynarodowe, i rozmowy dyplomatyczne, i wszystko, co potrzeba! Kawę, drogi jezdne. Niech pan sobie przypomni, Nikito Iwanyczu… Koszule ze spinkami. Konferencje…
— Konfrontacje…
— Ryż długoziarnisty w ramach pomocy humanitarnej…
— Porno wideo…
— Dżinsy…
— Terroryści…
— Koniecznie. Skargi do ONZ. Głodówki protestacyjne. Międzynarodowy Trybunał w Hadze.
— Nie ma Hagi.
Lew Lwowicz mocno pokręcił głową, aże nawet płomień świecy się zachwiał:
— Nie dobijajcie mnie, Nikito Iwanyczu. Nie mówcie takich strasznych rzeczy. To gorsze niż apokalipsa.
— Nie ma Hagi, kochany. I nie było.
Lew Lwowicz zapłakał pijackimi ślozami, walnął kułakiem w stół, aże groszek podskoczył na talerku:
— Nieprawda! Nie wierzę! Zachód nam pomoże!
— Sami powinniśmy, własnymi siłami!
— Nie po raz pierwszy dostrzegam u pana nastroje nacjonalistyczne! Jest pan słowianofilem!
— Wie pan, ja…
— Słowianofil, słowianofil! Proszę nie zaprzeczać!
— Marzy mi się odrodzenie duchowe!
— Potrzebny jest samizdat.
— Lwie Lwowiczu! Ależ samizdat i tak u nas kwitnie. Pan przecież sam w swoim czasie zapewniał, że to podstawa. I proszę — żadnego życia duchowego. To znaczy, że nie o to chodzi.
Benedikt odkaszlnął:
— Ja mam życie duchowe.
— W jakim sensie?
— Nie jem myszy.
— No i?
— Nie biorę do gęby. Tylko drób. Mięso. Czasem pierożek. Bliny. Grzybale oczywiście. Słowika mareszal w klare, skrzypy po sabaudzku. Pasztet z gilów. Parfe ze świetlaków a la lionez. A potym syr i owoce. Tyle.
Dawni milczeli i wytrzeszczali na niego oczy
— A cygaro? — wyszczerzył w końcu zęby Lew Lwowicz.
— Na cygara przechodzimy do drugiej izby. Do pieca. Moja teściowa, Fiewronia, przy stole nie pozwala palić.
— Pamiętam Chawronię — zauważył Lew Lwowicz. — Tatusia jej pamiętam. Debil. I dziadka. Też był debil. Pradziadek — to samo.