— Wszystko się zgadza — potwierdził Benedikt. — Wieldze starego rodu, z Francuzów.
— Płodzili i rozmnażali się — zachichotał pijany Nikita Iwanycz. — Ma pan! Co? Lwie Lwowiczu!
— No a pan ma swoje odrodzenie duchowe, Nikito Iwanyczu! Nalali rdzy.
— No dobra… Za powrót do źródeł, Lwie Lwowiczu!
— Za wolność naszą i waszą!
Wypili. Benedikt też wypił.
— Skąd to się bierze? — powiedział Nikita Iwanycz. — Dlaczego wszystko u nas mutuje, dosłownie wszystko! Mało że ludzie, ale język, pojęcia, znaczenie! Co? Rosja! Wszystko wywrócone na nice!
— Nie wszystko — zaoponował Benedikt. — Jak człowiek syr zje, to tak. Zaraz mu we wątpiach mutuje i się wywraca. Ale jak pierożek — to nie… Nikito Iwanyczu! Ja tu do was z podarkiem.
Poszperał za pazuchą i wyjął, zawiniętą w czystą szmatkę, „Abrakadabrę” — szkoda mu było jej, aże się serce ściskało, ale przecie nie można z pustymi rękami.
— Proszę. To dla was. Książka.
Nikita Iwanycz zdumiał się, a Lew Lwowicz zaniepokoił.
— To prowokacjal… Nikito Iwanyczu!
— To wiersz — sprostował Benedikt. — Tutaj jest wszystko o naszym życiu wierszem napisane. Wy tu się spieracie, tylko patrzeć, jak się pobijecie — to lepiej przeczytajcie. Ja się na pamięć nauczyłem. — Benedikt wbił oczy w ciemną powałę, tak zawsze łatwiej się przypomina, nic nie odwraca uwagi. — „Świnka zniosła dwa jajeczka, przepióreczka rodzi byczka, abra, babra, szwabra, dabra…”.
— Wystarczy — poprosił Lew Lwowicz.
— Sami wolicie? Ja też raczej sam, po cichu… Żeby nikt nie przeszkadzał… Komputu sobie naleję i czytam!
— Skąd to masz? — zaciekawił się Nikita Iwanycz.
Benedikt uczynił nieokreślony ruch: szczęki wysunął na przód, usta zwarł jakoby do pocałunku, brwi podniósł wyżej, ile skóra mu pozwalała, i okiem zezował na ramię; rękami też poruszał tam i sam.
— Mam… no, mam. W ogóle to u nas jest duża biblioteka. Nalali jeszcze rdzy; Dawni nie patrzyli na Benedikta, a i na siebie nie patrzyli, tylko w stół.
— Dział prohibitów — powiedział Lew Lwowicz.
— Skarbnica duchowa — poprawił Nikita Iwanycz.
— Ale ja już wszystko przeczytałem — powiedział Benedikt. — I właśnie… mam prośbę. Może u was znajdzie się co do poczytania, co? Ja ostrożnie, nie zaplamię ani nic. Dbam o książki.
— Nie mam książek — odrzekł Nikita Iwanycz.
Prawdę mówi, że nie ma, czy kłamie?
— Mogę dać swoje na jakiś czas… jakoby na wymianę… Jeśli wy ostrożnie… Owińcie tam w cokolwiek… szmatkę, gałgan jaki… Dobre mam książki, ani Choroby od nich, ani nic…
— Wymiana międzybiblioteczna z Lewiatanem… — powiedział Lew Lwowicz. — Ja bym w to nie wchodził.
— Jest pan na etapie konspiracji… A gdzież się podział pański demokratyzm?
— Nie wolno kolaborować z totalitarnym reżimem…
Benedikt odczekał, aż Dawni zakończą swoją pekińszczyznę.
— To jak, Nikito Iwanyczu?
Nikita Iwanycz rękami dał znak, że nie słyszał. Jeszcze nalał piwa. Łyknęli zdrowo…
— Mam ciekawe — kusił Benedikt. — O babach, o przyrodzie… Nauka też jest… o wszystkim piszą… A wy o swobodzie mówicie, to tam i o swobodzie też jest, o czym się chce. Uczą, jak robić swobodę. Przynieść? Ale żeby ostrożnie.
— No? — zainteresował się Lew Lwowicz. — Czyja to książka?
— Moja.
— Autor, jaki autor?
Benedikt pomyślał.
— Teraz nie opamiętam. Na „Be” jakoś…
— Nie Bukowski?
— Nie…
— Może Bakunin?
— Nie, nie… Nie przerywajcie… Mam! Borisowa „Robótki na drutach”. Tak! „Robimy dwie pętelki, dla większej swobody nie zaciągając ich jednak zbyt mocno. Przekładamy na prawy drut…”.
— Druty i pętelki to nam zawsze dobrze wychodziły… — wyszczerzył zęby Lew Lwowicz.
— Mogę przywieźć? Chcecie? — podniósł się Benedikt.
— Nie warto, młodzieńcze.
Benedikt chciał być chytry. Jemu samemu „Robótki…” nie bardzo się podobały — essej był nudnawy, ale myślał, że może dla Dawnych się nada, kto ich tam wie. Sam najbardziej lubił „W objęciach”. Nakurzyli, aże oddychać nie można. Benedikt już i tak wstał, tedy popchnął drzwi — żeby wpuścić trochę powietrza, wiatru. A też i Teresia doglądnąć, czy swywoli jakiej się nie dopuścił, nie wlazł aby na sanie — tam przecie skóra miedźwiedzia, a to bydlę potrafi niekiedy wleźć pod nią, żeby się zagrzać. Potym wietrz ją, bracie! Smród od wygenerata okropny: nawóz, siano, nogi niemyte. Nie, nie wlazł, ale co robi: stanął na nogi, walonek z ręki zdjął i na słupie, gdzie „Brama Nikicka” napisane, wydrapuje brzydkie słowo.
— Tereś! — warknął. — Ty włochaty śmierdzielu! Wszystko widzę!
Tamten w tejże chwili czmychnął z powrotem, znowu na czworakach stanął, jakoby nic specyjalnego nie zrobił, tylko nogę zadarł na słup: a niby co takiego robię? Po prostu wypróżniam się jak należy. Szczę.
— Bydlę…
Nikita Iwanycz wyjrzał zza ramienia Benedikta.
— Benio! No i czegóż nie zaprosisz kolegi do domu? Boże mój, w taki mróz!
— Kollegi?! Nikito Iwanyczu! Toż to wygenerat! Co wyście, wygenerata nie widzieli?!
Lew Lwowicz, który jakoś nie polubił Benedikta, spojrzenia rzucał pogardliwe i usta miał skrzywione na bok — też podniósł się zza stołu, stanął za plecami Rozpalacza i patrzył. Mruknął: „Coś potwornego, taki wyzysk”…
— Do domu trzeba go zaprosić! To nieludzkie!
— Przecie to nie człowiek! Człowiek walonków na rękach nie nosi!
— Szerzej trzeba spojrzeć! I on jest częścią narodu! — pouczał go Lew Lwowicz.
— Nie będziemy spierać się o definicje… — stary owijał szyję szalikiem.
— A my czym jesteśmy? Dwunogi nieopierzone, mowa artykułowana… Puśćcie mnie, pójdę go zaprosić… Jak się nazywa?
— Wabi się Teresio.
— No przecież nie mogę tak się zwracać do dorosłego… Po ojcu jak?
— Piotrowicz… Nie szalejcie, bójcie się Boga, Nikito Iwanyczu! Wygenerata do chaty! Zaplugawi wszystko! Stójcie!
— Terentiju Piotrowiczu! — Rozpalacz nachylił się nad zaspą. — Pan będzie łaskaw! Prosimy do chaty! Do stołu, zagrzać się!
Zbzikowani Dawni wyprzęgli wygenerata, zdjęli zeń hołoblę i zaprowadzili do chaty. Benedikt splunął.
— Pan pozwoli, że pomogę… A pańskie lejce… Proszę powiesić na gwoździu…
— Skórę zwiną! Skóra bez nadzoru! — rzucił się do sań Benedikt, i w samą porę, bo dwóch ludków już zwijało miedźwiedzią skórę, ładowali ją na barki, a i każdy by tak zrobił: co ma się na ulicy takie dobro poniewierać! Kiedy zobaczyli Benedikta, rzucili się ze zdobyczą w boczną uliczkę. Dognał ich, pobił, odebrał skórę i wraca zasapany. Uuuch, ci złodzieje!
— przyszłeś do domu, a tu wszystko z kulturą, podłogi polskim lakierem powleczone! — sierdził się pijany Tereś. — Buty zdjąłeś i od razu w kapcie, w telewizji jazda figurowa, Irina Rodnina! Podwójny tułup… Śpiewa Maja Krystalińska. I co, przeszkadzała ci?
— Ja… — protestował Lew Lwowicz.
— Ja, ja! Ciągle „ja”! „Ja” to ostatnia litera w alfabecie! Rozbisurmanili się za Kuźmicza, niech się sławi imię jego! Wszystkich rozpuścił, leleput w mordę kopany! Książki czytają, mądrzy się wszyscy zrobili! Za Sergieicza by nie śmieli!
— Ależ kochany panie!.. Za pozwoleniem! — wołali jeden przez drugiego Lew Lwowicz i Nikita Iwanycz. — Za Sergieja Sergieicza panowało absolutne bezprawie! Podeptane prawa jednostki! Areszty w biały dzień! Zapomniał pan, że zabronili gromadzić się więcej niż trzem osobom? Na ulicy nie wolno było ani śpiewać, ani palić rdzy! Godzina milicyjna! A co było, kiedy się człowiek spóźnił na przeliczenie?! A jak się kazali ubierać?