Benedikt pomyślał o łaźni i rozeźlił się, sam poczuł, jak liczko mu zapłonęło gniewem: w łaźni wilgoć, tam książka zwilgotnieć musi. A przecie przychodził, prosił, proponował wymianę, podarek najcenniejszy przyniósł, nie pożałował; siedział z nimi, z Dawnymi, pół dnia siedział, bzdur ichnich słuchał — a ci nic, kłamali, udawali, za nos wodzili, nosem na niego kręcili, rękami przeczenie robili: „Nie mamy — powiadają — książek! Wybacz pan! Nie ma!”.
A śmierdzącego bydlaka, wygenerata za stół usadzili: „Ależ, Terentiju Piotrowiczu, jak pan uważa, może pozwoli pan rdzy…”. Napoili, nakarmili, potym coś ich wściekło, wyrzucili go na śnieg jak wór… Zresztą dobrze mu tak.
Ale i z Benediktem tak samo: pośmiali się i odprawili z kwitkiem…
A jeszcze stary mówił: „Na niebie i w piersiach jedno i to samo, i to sobie zapamiętaj”. A na niebie co? Na niebie ciemność, zamęt i burza wrogich żywiołów; a w letni czas — gwiazdy: Koryto i Miska, i Skrzypy, i Pazurki, i Pępek, i ile ich tam jeszcze!
„A wszystkie — mówił — w księdze są zapisane, a księga ta za siedmioma wrotami. Powiedziane jest w tej księdze — mówił — jak żyć trzeba, tylko że wszystkie kartki pomieszane… I bukwy nie nasze… Ale szukaj, mówi. Puszkin szukał i ty też szukaj…”.
Ależ szukam! Już ilu ludzi przetrząsnęli: Fieofiłakt, Maluta, Ziuzia, Neniła Jąkała, Matuzalem i Kupała — bracia bliźniacy; Osip, Rewolt, Jewłalija… Awenir, Machabej, Zoja Gurjanka… Januarij, Zadra, Sysoj, Iwan Kutasow… Wszystkich osęką zahaczyli, po podłodze powlekli, wszyscy oni stołów, taburetów się czepiali, wszyscy wrzeszczeli przeraźliwie, lamentowali, kiedy ich zabierano na leczenie… „Nieee!”. Niby żeby im odpuściiiiić!
A jakże odpuścić? Przecie powiedziane było: nie trzymać książek w domu, a kto trzyma — niech nie chowa, a kto chowa, tego się leczy.
A bo rozpuścili się za tego Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego. I kto tę główną księgę ucapił i trzyma, tę najważniejszą, gdzie jest powiedziane, jak żyć? Jefim Pluskwicz miał takie książki z nie naszymi bukwami, i to na widoku; dwa tuziny suchych i czystych, nie tam aby jest on zapis dyjamentowy? Ej, nie, mówią przecie: za siedmioma wrotami, w dolinie mgieł… Dumaj tedy, Benedikcie…
Poszedł zaprzęgnąć Teresia. Żeby zasię tamten nie pyskował po próżnicy, niepotrzebnych słów nie gadał, tylko cicho siedział, przygotował mu Benedikt szmatkę, inaczej mówiący, knebel; jak się szmatkę zwinie w rulonik, sznurek przeciągnie, to zamknie się gębę paplaczowi: szmatkę między zęby, a sznurek zawiązać za uszami. I z Bogiem, galopem, ale bez piosnki!
— Ty dokąd, Benedikcie, tak na noc?
— A ja właśnie… tego… muszę… o sztuce pogwarzyć…
Niech w progu się starzeje Ta piękna, ta niedobra, Wzgardliwa a niedobra Coś patrzył w nią jak w obraz Czy ramion białych żal ci? Czy żaru pierzyn żal?
Rozwińmy, bracie, skrzydła. Odlećmy, bracie w dal'.
Pogoda niedobra: mgła w powietrzu i trwoga, śnieżyce zgniłe, jakoby z wodą, a śnieg już nie iskrzy się jako raniej, a jakoby lepi. A na rogach, na skrzyżowaniach, na placach ludzie kupami — więcej niż trzy osoby naraz — się zbierają, w niebo patrzą. To gwarzą, to po prostu stoją frasobliwi.
Skąd niepokój w ludziach? Akurat dwóch przeszło mimo — na buźkach mają troskę, oczy rozlatane. A tu insi przebiegli, rękami machają… Tamci o czymś pogadali i dalej do dom, drzwi zapierają. Benedikt stanął w saniach, wypatrywał znajomych: Półtorak przemknął jak koło, i tyle go widzieli: trzy nogi ma, jakże takiego dopędzić?
Tam babę pod łokcie wiodą; sama iść nie może, ręką w piersi się bije, wykrzykuje: „Jezu! O Jezu!”. I cięgiem na ziem się osuwa. Co takiego…
— Konstantinie Leonticzu! — krzyknął Benedikt. — Stój, Konstantinie Leonticzu! O co się turbują?
Konstantin Leonticz w pomieszaniu, bez czapki, siermięgę ma nie na ten guzik zapiętą, nie swoim głosem woła:
— Dopiero co ogłosili: rok przestępny!
— Jak to, znowu?
— Tak, tak! Wszyscyśmy rozstrojeni… Wcześniej nas wypuścili.
— Czegóż to tak? — zaniepokoił się i Benedikt. — Przyczyna jaka, nie mówili?
— Nic na razie nie wiemy… Spieszę się, kochany, raczcie wybaczyć… Żona jeszcze nic nie wie. Bydło u nas niezapędzone, dymnik trzeba zabić, cóż tu gadać…
Obiema zimnymi dłońmi pospiesznie uścisnął rękę Benediktowi. Pobiegł dalej.
To ci dopiero… Rok przestępny, tylko patrzeć nieszczęścia! Włochate gwiazdy, nieurodzaj, liche bydło… Zioło w polu marne wyrośnie — to jeśli susza; a jak przeciwnie, powódź, burze, to skrzypy duże będą, jakoby je wodą rozdęło, wyrosną wyższe niźli drzewa, korzeniami rozryją gliny, na których gród nasz stoi, osypiska się porobią, nowe wąwozy… Po lasach wysyp fałszywych świetlaków; a jak czujności nie przejawisz, to Czeczeniec napadnie abo dżyngis jaki! A jak lato wypadnie zimne, burzliwe, z wiatrami, to i harpije się obudzą! Ratuj Panie Boże!
Czemuż to jednego roku zdarza się rok przestępny, a inszego zwykły, normalny? Nie wiadomo! Co na to poradzić? Nic nie można, trzeba cierpieć i tyle!
Tylko że wśród ludków zawsze niepokój się szerzy, złość, niezadowolnienie, i dlaczego? A dlatego, że zamiast ten rok jakoś krótszym uczynić, to na wywrót: specyjalnie się znęcają, dłuższym go robią. Wstawiają dodatkowy dzień: „Naści!” — powiadają. A przecie dodatkowy dzień, to i dodatkowa robota, i podatki, i wszelakie ludzkie obciążenie, aże płakać się chce! A wstawiają go, ten dzień znaczy się, w lutym, a i wiersz nawet taki jest: Luty! Atrament wziąć i płakać!
No, to o skrybach napisali, ale insi robotnicy w samej rzeczy płaczą — kucharze, drwale, a już kto do drogowych robót wezwany, o tym nawet lepiej nie mówić!
Ale są i tacy, którzy mówią: „Prawdać to, że robota dodatkowa, owszem, ale i życia przybywa, czyż nie racyja? Dodatkowy dzień na bożym świecie przeżyjesz, dodatkowego blina zjesz, czy tam pierożek! Abo to źle? Tak by, widzisz, umierać trzeba było, a tu nie: jeszcze raz wschód zobaczysz, słoneczko, a wieczorem popląsasz abo popijesz! Chociaż może lepiej byłoby dodać ten dzień nie zimą, kiedy życie nudne, jeno latem, w ładną pogodę”.
No, też coś! W ładną! Akurat! Toć gdyby chcieli ludziom ulżyć, toby ten dzień dodawali nie w roku przestępnym, tylko w zwykłym, i nie jeden dzień, ale dwa, no, trzy abo nawet tydzień i na dodatek wolny od roboty!
Tymczasem dojechali do chaty, gdzie mieszkała Warwara Łukiniszna.
— Stój tu.
Teresio pomeczał pod kneblem, oczami poprzewracał.
— Powiedziałem: stój i bądź cicho.
Nie, znowu meczy, walonkiem pokazuje.
— No, czego chcesz? Co?
Zdjął walonek, wyprostował rękę, odwiązał knebel, strzyknął śliną: — … mówię ci: wiem, co to za miejsce.
— No to co? Ja też wiem.
— Ty wiesz, gdzie mnie możesz… a ja wiem, że tu była stacja benzynowa.
— Mało to rzeczy tu było!..
— A gdzie stacja benzynowa, tam jest paliwo. Pod ziemią. Rzucisz zapałkę i bzdyk! Lecimy!
Benedikt się zastanowił.
— Po co?
— Nie po co, tylko dokąd? A w pizdu.
Benedikt otworzył usta, żeby mu powiedzieć coś o uździe, ale wiedział, co tamten odpowie, i nie chciał się narażać na chamskie uwagi; od dawania kopniaków już mu się odcisk na nodze zrobił, a bydlęciu co tam, możesz je kopać, ile chcesz, ono przyzwyczajone. Nic tedy nie powiedział, trzymał usta otwarte i na powrót zamknął, tak jak były.
— Benzyna, mówię. Tu jest jej od chuja i z powrotem… Benzin, ben-zin, fer-sztejn? Taka woda, co się pali — zaśmiał się Teresio. — Pal się, pal się jasno, żeby nie wygasło! Ptaszki lecą, dzwoneczki dzwonią… Cygarko mi zostaw, jak tam będziesz figo-f ago…