— Jeszcze czego!
— A chuj z tobą! Faszysta.
Gorszy od psa taki wygenerat. Psa zeklniesz, to nic ci nie odpowie. „Hau, hau!” — i cała jego odpowiedź; tyle można ścierpieć. A temu się gęba nie zamyka, i jeszcze ludzi taki zaczepia. Siądziesz w sanie — od razu zaczyna: i droga mu się nie podoba, i uliczka parszywa, i skrzyżowanie zagrodzone. I państwo źle rządzone, i baszowie mają gęby nie takie jak trzeba, i co by on z kim zrobił, gdyby mu tak pozwolili, i kto jest temu winny. I jak dawniej pili z kumplem, i co pili, i ile mogli wychlać, i co kupił, i gdzie odpoczywał, i jak ryby łowił u matki na wsi, i jakie miała gospodarstwo: mleko, jajca, czego jeszcze chcieć. I jak kota zdusił, i że wszystkie je trzeba dusić, żeby znały swoje miejsce, i z jakimi babami figlował, i jak jedna generałowa bez niego żyć nie mogła, a on do niej: „Koniec, miłość minęła, nie rób sobie nadziei”, a ona: „Nie, serce mi pęknie, proś, o co chcesz”. I co kiedyś po czemu było, a jak tak posłuchasz, to w ogóle po niczemu, tylko brać-wybierać. A jeszcze uwagi robi przechodniom, jeszcze do bab i dziewuch sprośne wykrzyki, a po wszystkim jeszcze się okazuje, że nie prosto trzeba jechać, tylko krzywo.
Teraz mówi: woda pen-zin — woda, ale taka, co się pali. Gdzie to kto widział, żeby woda się paliła? Nigdy czegoś takiego nie było, i nawet myśleć o tym się nie da! Nie zejdzie się woda z ogniem, nie mogą; kiedy ludzie stoją i na pożar patrzą, i w oczach im jako w wodzie ogień pluska, odbijając się, a oni stoją jako słupy, jako zaczarowani — wtedy tak; aleć to przywidzenie, czarodziejstwo i omam! Nie ma w przyrodzie takiego ukazu, żeby woda się paliła. Chyba żeby przyszły Dni Ostatnie? Nie może to być, że i myśleć się nie chce… A pozatym ogłosili rok przestępny. Bo i racyja, że oznaki były niedobre — zamieć jakaś lepka i w powietrzu coś jakoby huczało.
Otworzył wypaczone drzwi; cmoknęły jako całus; za nimi drugie, a między drzwiami była nieduża sień. Postał przez chwilkę, ucha nakłoniwszy, przysłuchiwał się. Nie wdział opończy, chociaż powinien. Maleńkiej swywoli się dopuścił; cóż… Pewnie, służba państwowa, ale na wszelkiej służbie, kiedy człek jest swój, bliski czy krewny, pofolgowanie jest dopuszczone.
Zawahał się: osękę w sieni zostawić czy od razu wziąć ze sobą? Bo to wiadomo, że jeśli osękę ze sobą się wniesie, chory ludzik się domyśli i od razu w krzyk. A gdzie krzyk, tam się i rzucają: jeden o stół głową bije, inszy o taburet abo piec. Pomieszczenie ciasne, że ani się obrócić, ręka przeto nijakiego rozmachu, swobody szczególnej nie ma. Dobrze to w powietrzu naukę wyrabiać abo, jak mówią, trenować. Przecie jako sanitarzów uczą? Kukieł wielgich naszyją, nakręcą bałwanów ze szmat i na trawie-murawie wyrabia się chwyty: zamach, wyrzut, przekręt, podciąganie abo co inszego. W powietrzu to łatwo idzie, ale w chacie abo, jak mówią, w warunkach polowych, całkiem co inszego. Oj, tak.
Najpierwsza rzecz to kukła: po chacie przecie nie biega, prawda? Nie wyje głosem przeraźliwym. Stołu, taburetu się nie czepia. Ryms — i leży niema, niesłuchająca niczego, wszystko jako napisane abo, jak to mówią, zgodnie z instrukcyją. A ludzik żywy jest, krząta się.
To jedna trudność. A druga — to oczywiście taka, że pomieszczenie ciasne. To, rzec trzeba, jakoweś niedopatrzenie. Niedoróbka.
Nie zawsze tedy można przestrzegać wszystkich państwowych reguł, stąd i folgi się biorą. Oczywiście można się spierać, ale „teoria jest sucha, mój chłopcze, a drzewo życia wiecznie zielone”.
Benedikt namyślił się i zostawił osękę w sieni. Uchylił drugie drzwi, wsunął głowę.
— A kuku! Kto to do nas przyszedł?!
Ani dźwięku.
— Warwara!
— Kto tam? — cichy szept.
— Złodziej! — zażartował Benedikt.
Żadnego odzewu. Szmer jeno. Benedikt wsunął się do izby, rozejrzał: co też to ona robi? Leży na wyrku w szmatach, i tylko się tak nazywa, że to Warwara Lukiniszna. Bo jedno oko ze szmat wyziera, a reszta — jeno grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki — widocznie przez ten czas, kiedy Benedikt jej nie widział, całą ją obsypało grzebykami.
— Ach, to wy? Odwiedzić? — mówi. — A ja właśnie choruję… Do pracy nie chodzę…
— Oj?! — zatroskał się Benedikt. — A co się stało?
— Nie wiem, kochany. Słabość jakaś… W oczach ciemno… Ledwie chodzę… Proszę siadać! Tak się cieszę! Tylko poczęstować nie mam czym.
Benedikt też nic ze sobą nie miał. Bez podarunku nie wolno, to prawda, ale też nie wymyślił, co by takiego przynieść. Książkę? W życiu! Rozstawać się z książkami — to już lepiej umrzeć. Podarował z głupoty „Abrakadabrę” Rozpalaczowi, i potym tak żałował, tak żałował! Cięgiem sobie wystawiał, jaka książka była ciekawa i jak by się jej dobrze na półce stało — czysto i ciepło, i jak ona biedna w nieposprzątanej chacie, smętnej i zadymionej, u Rozpalacza się poniewiera. Może na podłogę się zwaliła, a stary ją prześlepił i nadepnął; może nie było czym zupy przykryć — no więc… Abo Lew Lwowicz, bezwstydnik, ją wyprosił, zabrał do siebie, przed ludźmi się zamknął, światło zgasił i robi z nią ksero-ksero: chcę się, powiada, rozmnożyć! Są przecie takie nienasycone paskudy, że baby im mało! I z koziełkiem broją, i z sobaką, a nawet, Boże zmiłuj się, z walonkiem! Tak żałował i głową o ścianę tłuki, i ręce załamywał, i paznogcie obgryzał. Nie, nigdy nikomu żadnej książki.
Kwiatki — owszem, chodzą ludkowie do bab z kwiatkami. Narwą w ogrodzie czegoś jaskrawego abo żeby zapach był od nich ładny, zbiorą trochę więcej w jedno — i wyjdzie bukiet. Ten to bukiet babie wetkną, niby że wyście też taka ładna, a i zapach od was niczego. Macie tu i podokazujemy sobie. Ale skądże wziąć kwiatki zimą?
Dlatego też, by głowy sobie nie łamać, przyjęte jest, kiedy się w gości idzie, nieść rdzę, a lepiej piwo z rdzy uwarzone. Dlatego że też pić je będziesz.
Korzyść stąd podwójna, bo piwo od razu pić można, a nie czekać, kiedy je tam zrobią! i przecedzą! i przez węgielki przesączą! i uwarzą! i ostudzą! i znowu przecedzą! A tu gotowe, od razu można pić.
A pozatym, jeśli w gości przyszedłeś, a goście niekiedy marni się trafią, na ten przykład poswarzysz się z gospodarzem, który cię zaprosił, abo pobijesz, oplujesz kogo, abo tamci ciebie oplują, abo jeszcze co, to chociaż sobie myślisz: zdążyłem wypić, nie wszystko przepadło.
Ale swojego gospodarstwa Benedikt dawno nie prowadził, piwa tedy nie miał, jeno Madejowe. Zacząłby cedzić… nie, po co mu zbędne pytania. No więc przyszedł z pustymi rękami. Osękę w sieni postawił. Wziął taburet, przysunął do wyrka, na twarzy współczucia przybawił: brwi w górę, usta w dół. Bez uśmiechu.
— Jak wam idzie? — zapytała Warwara słabym głosem. — Słyszałam, że jesteście żonaty. Gratuluję. Wielgie wydarzenie.
— Mezalians — pochwalił się Benedikt.
— Jakie to musi być ładne… Zawsze marzyłam… Powiedzcie mi… Powiedzcie coś wzruszającego.
— Hm. Aha… rok ogłosili, że przestępny jest.
Warwara Lukiniszna zapłakała. Prawda, z czego się tu radować. Benedikt zaczął się wiercić; nie wiedział, co ma jeszcze mówić. Gdzie schowała książkę? Pod łóżkiem? Benedikt wystawił nogę, przypadkiem niby wsunął pod wyrko i wymacał nogą, co tam jest schowane. Jakoby pudło.
— Wiecie, czyta się w książkach: fler doranż, bukiecik fiołków, przypięty do pasa… felon…