— Tak, to wszystko na bukwę „fe” — powiedział Benedikt. — Na to „fe” żadnego słowa nie można zrozumieć. — Przez walonek słabo było czuć, co to za pudło i gdzie ma pokrywkę. Tak to jest: bez osęki jako bez rąk.
Warwara Łukiniszna płakała jedynym okiem.
— … Ołtarz… Kliros… „Zstąp, gołębica, twórczy duch”… Żyrandol… — Tak, tak. Ani słowa nie można zrozumieć!
Benedikt wsunął drugą nogę pod łoże, nastąpił walonkowi na piętę i wyciągnął nogę z buta. Onuca się zaczepiła — widocznie słabo owinięta. Nie, lepiej oba walonki zrzucić. Jakże to niewygodnie bez rąk! No? Przecie żeby pierwszy walonek zdjąć, trzeba drugim piętę przycisnąć, a żeby zdjąć drugi, trzeba pierwszym dusić; no, a jeśli już pierwszy zdjąłeś, to będzie zdjęty! I czym wtedy dusić? To problem naukowy, a przecie w żadnej książce odpowiedzi na niego jeszcze nie znalazł. A jeśli z przyrody wziąć obserwacyję, to trzeba nogami jak mucha… szybciutko jedną o drugą ocierać, żeby nogi się jakoby zaplątały: nie wiadomo, która pierwsza, która druga; i oba buty spadną.
— przecie i młodość bez miłości przeleciała! — płakała Warwara Łukiniszna.
— Tak, tak! — zgodził się Benedikt.
Teraz trzeba odwinąć onucę, bo plącze się i przeszkadza. — Weźcie mnie za rękę, przyjacielu!
Benedikt ocenił na oko, gdzie Warwara Łukiniszna może mieć rękę, wziął to i potrzymał. Teraz ręce są zajęte, nodze już pomóc nie ma czym. To znaczy, że trzeba kręcić stopą, iżby onuca się odwijała, a co się odwinęło — drugą nogą przytrzymywać i odsuwać. Upoci się człowiek, umęczy.
— Nie drżyjcie tak, przyjacielu mój! Za późno! Nie było pisane drogom naszym, żeby się skrzyżowały!
— Tak, to prawda. Też zauważyłem.
Bosa noga o ileż sprawniejsza od obutej! Ona jakoby widziała! To ściana pudła — szorstka, ale bez drzazg. W brzozowej korze drzazg nie bywa, czyli to nie drewno, ale kora! A i nie każda kora idzie na pudła: jak cieńsza, to ją przeważnie biorą do pisania, a jak grubsza — to już na pudła i kosze (stolarskie dzieło znamy)! O, tutaj pokrywka. Pokrywkę to się palicem podniesie…
— Też się wzruszyliście? Przyjacielu! Naprawdę?
Benedikt mocniej chwycił rękę czy co tam miała Warwara Łukiniszna, i trzymający się jej, rozwarł palce u nogi; duży odchylił i podniósł pokrywkę. Aaaa! Trwamać!
W oczach mu pociemniało, cały się skręcił i upadł, łapiąc się za coś: skurcz przeklęty! Zapomniał, że nogi to nie ręce, trwamać!!
Przeszło. Uuuch.
Warwara Łukiniszna leżała, nie ruszający się, z otwartym okiem, i patrzyła w powałę. Benedikt zdziwił się i przyjrzał. Cóż to? Chyba zajechał jej łokciem gdzieś… Trudno rzec, gdzie. Musi ją zaciukał? Posiedział, poczekał.
— Ej! — zawołał.
Milczy. Pewnikiem pomarła? Oj, pomarła. A to dopiero!.. I niby czemu? Nieprzyjemnie jakoś… Umieranie… to poważna sprawa.
Posiedział na taburecie z opuszczoną głową. Nieładnie… Razem pracowali. Zdjął czapkę. Kobieta niestara przecie, mogłaby jeszcze żyć sobie a żyć. Książki przepisywać. Rzepę sadzić.
Krewnych chyba nie miała — i któż ją będzie chował? Wedle jakiego obyczaju? Po naszemu czy tak jak u Dawnych?
Mateczkę chowali podług obyczaju Dawnych. Na baczność. Bo jeśli po naszemu, toby trzeba było patroszyć, kolana podginać, ręce z nogami związywać, figurki lepić gliniane i kłaść do mogiły. Nigdy Benedikt sam tych rzeczy nie robił, zawsze amatorzy się zbiegali, a on tylko na uboczu do ściany się przyciskał.
— Teresiu! — krzyknął w stronę drzwi. — Chodź no tu.
Wygenerat ochoczo wbiegł do chaty: ciepło w niej.
— Tereś… Wiesz, baba tu pomarła. Spółpracownica… Przyszedłem odwiedzić spółpracownicę… A ta właśnie pomarła. Co mam robić? A?
— Trzeba tak — zakrzątnął się Tereś. — Ręce jej na piersi złożyć na krzyż… O tak… Nie tak! Gdzie ona ma piersi? Chuj wie… Powinny być poniżej głowy… Ręce na krzyż, w ręce oczywiście ikonę; oczy zamknąć… Gdzie ona ma oczy? O, jest jedno! Spartak-Dynamo, jeden-zero; szczękę podwiązać; gdzie ma szczękę?! Gdzie szczę… Nieważne; i niech tak leży, a ty, znaczy się, ludzi zaproś, pierogów, blinów, wszystkiego napiecz, a najważniejsze, żeby picia było od chuja i nazad.
— Dobrze, idź, dalej już wiem.
— Sałatki najważniejsze, dużo sałatki! Czerwonej, wiesz, z cebulą! Ech!
— Idź stąd!! — rozdarł się Benedikt.
Złożył jej na krzyż ręce, jeśli to akurat były ręce, oczko zamknął… Trzeba by kamuszkiem? Skąd zimą kamuszek?! Teraz ikonę… Co to oni rysują na korze? Bałwana?
Sinawa mysia świeczka dygotała na stole; to jeszcze Warwara zapalała świeczkę. Otworzył zasłonę pieca, a tam polana: ogienek skacze, pląsa; to Warwara wsuwała polana do pieca; rozpaliła ogień — i gorzeje w pustce, a jej nie masz. Podrzucił jeszcze drewek, żeby ogień huczał, żeby światła w izbie więcej było.
Na stole brzozowe karty w stosiku, patyczek, kałamarz pisarski: sama rdzę na atrament warzyła, swoje patyczki robiła, lubiła, żeby wszystko było jak trzeba… Domowe, mówiła, lepsze od państwowego. Przyjdźcie do mnie na zupę, czyż państwową zupę z domową się porówna? Nie wstąpił, grzebyków jej się przestraszył…
O, chwilo owa, gorzkie owe boje…
Burzy się piwo w beczce pełnej słodu; Pięknym by lotem było życie moje, Lecz nie ma w niebie nic prócz deszczu, chłodu.
Benedikt zapłakał. Ślozy zaczęły go szczypać w oczy, nazbierały się szybciutko, przelały przez krawędź, pociekły, zaczęły kapać na brodę. Otarł je rękawem. Warwara dobra była. Atrament zawsze dawała swój, jeśli ci się skończył. Wyrazy objaśniała. Koń, mówi, to nie mysza. Święte słowa. Bałwana jej w ręce…
Pociągający nosem, Benedikt usiadł za stołem, wziął brzozową korę i poobracał w ręce. Bałwana trzeba… Rozmiękczył patyczek pisarski — a dawno go w rękach nie trzymał! — i zamaczał w kałamarzu… Bałwana. Jak to się go rysuje…
Główkę narysował pochyloną. Wokół główki kędziorki: ciap, ciap, ciap. Coś jak bukwa „se”. Tak… Nos długi. Prosty. Twarz. Po bokach — bokobrody. Zasmarować, żeby grubsze były. Kropka, kropka — i są oczka. Teraz łokieć. Sześć paluszków. Dookoła: skrob, skrob, skrob — jest już coś jakoby kaftan.
Podobny.
Wcisnął jej bałwana w ręce.
Stał przez chwilę i patrzył.
Nagle jakoby coś wstąpiło w pierś, wdarło się, pękło jako beczka z kwasem: zaszlochał, zatrząsł się, zaniósł bekiem. Może mateczkę wspomniał? Swoje życie? Wiosny minione? Wyspy morskie? Drogi nieprzebyte? Ptaki białe? Sny nocne? Pytaj sobie, nikt ci nie odpowie!
Wysmarkał się, nasadził czapkę.
Tak! Tak! To po co przyszedłem? Aha, książka! Gdzie schowała książkę? Benedikt opadł na kolana i zajrzał pod wyrko, przyświecający świeczką. O, jest to pudło. Wywlókł je, pogrzebał w środku, a tam babskie drobiazgi, nic cennego. Nie ma książki. Jeszcze poświecił — pusto, zwyczajne śmiecie. Rękę zapuścił głęboko, wszystko obszukał — nie ma nic.
Na piecu. Nie ma.
Za piecem. Nie ma.
Pod piecem. Nie ma.
W komórce — poświecił — sama rdza; wprawną ręką chwycił osękę. O ileż osęką lepiej! Poprzebijał na wylot — nie ma.
Stół — może szuflada jaka? Nie ma. Taburet — podwójne dno? Nie ma. Stał, wodzący oczami po chacie… Szopa! Wybiegł ze świecą; to samo. Łaźni nie ma, nikt by łaźni tu nie zbudował. Wrócił do chaty.
Materac! Zapuścił ręce pod Warwarę (przeszkadzała), obmacał cały materac (przeszkadzała), ściągnął ją na podłogę (żeby nie przeszkadzała), przeszukał materac, poduszkę, poprzekłuwał osęką, sprawdził niecierpliwymi palcami kołdrę, pierzynę z wroniego pióra — nic.