Strych! Gdzie jest właz? O, tam! Wlazł na taburet, w pośpiechu troszeczkę popchnął Warwarę, bałwan wypadł jej z rąk; nachylił się, wetknął bałwana w środek Warwary.
Na strychu nic nie ma. Tylko światło miesięczne leży urywanym pasmem, przecisnęło się przez dymnik.
Trzeba by go zabić. Rok przestępny, nigdy nic nie wiadomo…
Miesiąc świeci, wiater duje, obłoki płyną, drzewa się chwieją. W powietrzu pachnie wodą. Znowu wiosna chyba? I pustka, i bezmyślność, i szmer jakiś — paprochy sypią się z powały, dach się rozsycha. Nie, jeszcze coś.
Aha! To myszy szurgają. Szurgają myszy. Myszy są w chacie. Życia bieganina mysia.
Czy ramion białych żal ci? Czy żaru pierzyn żal?
Rozwińmy, bracie, skrzydła. Odlećmy, bracie, w dal.
Kiedy wrócił do sań, wygenerat popatrzył nań pytająco. Benedikt wziął zamach i kopał, kopał, kopał Terentija Piotrowicza, póki mu noga nie omglała.
JER TWARDY
Jest dobra zasada: bydła do domu nie wpuszczać, bo się przyzwyczai. Sobaka budę ma na dworze, niechaj tam siedzi, gospodarstwa pilnuje.
A jak jakiś ludzik jej pożałuje — że niby marznie psina czy co — i puści na zimę do domu, to za nic sobaka do budy nie wróci; już jej w chacie się spodobało. Tylko się odwrócisz, a ona znowu chce przez drzwi się przecisnąć.
Zasada to jest naukowa, na każdym stworzeniu sprawdzona; tyczy się i wygeneratów. Wygenerata miejsce gdzie? W stajni, w chlewie. Dlatego że jest bydlę, a bydlęta winny mieszkać w bydlętniku, sama nazwa mówi.
Tak i z Teresiem: pobył parę razy u ludzi w domu — najpierw Nikita Iwanycz chuliganił; sadzał stwora za stołem, o poglądy go wypytywał; potym Benedikt musiał zawołać go do Warwary; widać z przyczyny rozstroju duchowego się zapomniał. No więc pobył wygenerat w domu i teraz co chwila pchał się do niego.
Najsampierw szukał pretekstu: podpomóc, drzwi otworzyć, kompliment teściowej powiedzieć, Oleńce kompliment, potym z radami do kuchni, że niby zna najlepszy recept, jak grzybale suszyć. Akurat! Myśmy grzybale suszyli, suszymy i suszyć będziemy od króla Ćwieczka aże do Dni Ostatnich! Na nitkę powiesić i suszyć! Nauka tu żadnego nowego słowa nie powie!
Potym jakoby pilno mu było od teścia wysłuchać pouczenie: jak najlepiej na siebie dzwoneczki zawiesić, żeby lepiej dzwoniły, kiedy się jedzie; jakie pieśni śpiewać w drodze — tęskne czyli dziarskie… Potym patrzysz, a ten zrobił się najgłówniejszy w stajni, pokrzykuje — hej! — żeby nawóz posprzątali. Nie zdążyli się obejrzeć, a on już swój w domu. Tylko słyszysz: „Terentij Piotrowicz to, Terentij Piotrowicz tamto”.
Benedikt tupał nogami, wściekał się, zawstydzał, zaklinał, przemawiał do rozumu, groził, ciągnął za rękaw, ale gdzie tam. „Nie, Beniu, zostaw, jakże bez Terentija Piotrowicza?”. I sięgnie, i przyniesie, i rozśmieszy, i pasztet upichci, i róż pochwali, i bielidła.
Zobaczy Oleńkę w kołkach, w śmietanie i jakoby sam do siebie na boku, nie wytrzymujący: „O, kurde, jaka śliczna baba!”.
Sanie ciągnie, pogwizdujący, z piosnkami. Uzdę zaplótł w warkoczyki, szleję ukrasił brzozowymi obrazikami: pośrodku rysowanego bałwana z wąsiskami przybił; z jednej strony baba goła z cyckami, z drugiej napis: OBSŁUGUJE PAŃSTWA TERENTIJ PIOTROWICZ GOŁOWATYCH. Zaprosił Oleńkę, żeby się przyjrzała, a ta od razu: „Dosyć, Benedikt, to moje sanie! Bierz sobie insze!”. Benedikt splunął, ale oddał jej sanie, i to razem z Teresiem. Strasznie już był na niego zły, nawet kopanie mu obrzydło.
A dostał mu się wygenerat Joakim, staruch dychawiczny, charkający. Cięgiem mu w piersiach klekotało a hurgotało, świszczało a chrypiało. Ledwie nogami taki powłóczy, minie dwa płoty i już się zatrzyma:
— O, Boże Święty, królowo anielska… Ciężkie nasze grzechy… Oj, zabrał by mnie już Ojciec Wiekuisty…
Wszystko z kaszlem, świstem i flegmą. Nuże charkać i spluwać, a póki wszystkiego nie odpluje, z miejsca go knutem nie ruszysz.
— Mateczko niebieska… i czterdziestu świętych męczenników… zapomnieliście o mnie… i Mikułko święty… ciężki grzesznik ze mnie…
— Dalej, dziadu, dalej, ruszaj się! W domu wyplujesz!
— Oj, nie chce śmiertucha przyjść do mnie… Widać Pana Bogam obraził…
— Piosnkę! Zawadiacką!!!
— Chryyystus zmartwychwstaaaaał jest! Dlaaaa naaas przykłaad daaan jest…
Wstyd było, bo a nuż kto ze znajomych zobaczy? Zęby szczerzyć będzie? Niby że patrzcie, patrzcie na Benedikta! Cóż to za kobyła mu się dostała! Skąd taką wytrzasnął? Abo jeszcze przezwisko jakie dadzą!
I czego się lękał, to się stało. Wlókł się z Joakimem mimo puszkina, ochotę mający popatrzeć, jak on tam stoi, a tu akurat Nikita Iwanycz wlazł na nasze wszystko i zdejmuje mu z szyi sznur do bielizny. Cóż, zwykła rzecz. Zobaczył hańbę Benedikta i — jakżeby inaczej! — zawołał:
— Jak ci nie wstyd, Benedikt! Starego człowieka zaprzęgać! Pamiętaj, czyim jesteś synem! Poliny Michajłówny! Kto to widział?! Szybciej piechotą dojdziesz!
Hańba niebywała. Benedikt się odwrócił, udał, że nie widzi, nie słyszy, a w domu teściowi się wypłakał: „Lojej, nawet Dawni palcami mnie wytykają, mówią, że żwawiej jeździć trzeba, że mateczki pamięć hańbię! Cholera tam z Teresiem, dajcie mi go z powrotem!”. Ale nic z tego, już Teresio przy inszych robotach zajęty. Kuchennym rabem go uczynili, rzepę skrobie, ptactwo patroszy, sałatki pitrasi.
Dali mu tedy wygenerata najzwyklejszego i średniego, bez żadnych cech szczególnych, a zowie się Nikołaj.
Oleńka nabiła poduszki białym puchem; o ileż miękcej się leżało. Nic nie trzeba robić, ani rąbać, ani ciosać; pieszo chodzić też nie musiał — sańmi dojedzie; jeść — nieprzerwanie proszę — tak że Benedikt nabrał ciała, abo inaczej — utył. Ciężki się zrobił. A nie tyle nawet od jedzenia się zrobił ciężki, ile od ciężkich myśli. Jakoby napchali mu w duszę gałganów, szmat starych, pozlepianych paprochów: i duszno, i swędzi, i gniecie. Leży się, nie leży, a spokoju tak czy siak nie ma.
Gdzieś powinny być książki. Gdzieś powinny.
Wychodził na dwór, na murawę (dopiero co spod śniegu wyjrzała), żeby ręce rozprostować… Jak będą robili odjęcie, to żeby letkość była w ręce, obrotność abo wytrenowanie, żeby osęka się nie kręciła, ale latała, jakoby się z ręką zrosła, tak żeby już nijakiej różnicy się nie czuło, gdzie ręka, a gdzie osęka.
Bo teść cięgiem mu przymawiał, że małosprytny, że ludzika zgubił. Spotka Benedikta w korytarzu i głową kręci z przyganą: „Ajajajajaj…”.
— Przecie co to takiego osęka? Osęka to nie kostur! Ona, miły chłopcze, ma nawet linię taką — widzisz? Że się wygina! A dlaczego? A dlatego że humanitarność w dziele naszym to rzecz najpierwsza. Wcześniej oczywiście reżim srogi był: jak tylko co, to krótka rozmowa, od razu — dziab! I duch — precz. Wtedy, jasna sprawa, kostur lepszy. A teraz dana jest nam linia insza: z krzywizną abo wygibem. Nie zabijać bowiem trzeba, ale leczyć. Zacofanie w społeczeństwie jest potworne — wyjaśniałem ci przecie — a sztuka ginie. Jeśli nie ty i ja, kto się za sztuką ujmie? No właśnie.
— Ależ, tatusiu, przecie sztuka wymaga ofiar — Oleńka ujęła się za Benediktem.
— Pierwszy blin zawsze przypalony — pociesza teściowa.
— A ty znowu o blinie! Jedno ci tylko w głowie: bliny i bliny!..
Benedikt nie słuchał, wychodził myślami ciężkimi trapiony; gwizdnął na Nikołaja, walił się jak wór na sanie: „Na targowicę!”. Nie zdejmował opończy, tylko kaptur opuszczał na plecy. Czerwony, ciężki, ponury szedł wzdłuż straganów, gdzie mali baszowie porozkładali brzozowe książczyny, swoje koślawe samoróbki. Ludzie milkli, strachali się, kiedy Benedikt zamyślony, z podkrążonymi od bezsennych nocy oczami, z obrzękłymi wystającymi wargami, z szyrokim spasionym karkiem — aże go kołnierz dusił — ciężkim krokiem sunął do przodu. Sam wiedział, że jest straszny — no i niech tam. Brał książkę, kartkował z obrzydzeniem, a jak basza pisnął czasem, że najpierw trzeba zapłacić, to tak popatrzył, że basza już więcej nie piszczał.