A co za książka, gdzie leży, dlaczego karty się przewracają — ktoś je przewraca? Czy może sama się tak kołysze? Nie wiadomo.
Coś go tknęło — rzucił się i sprawdził Konstantina Leonticza. Jechał mimo, to go tknęło: a jeśli ten ma? Nic nie miał, same robachy na sznurku. Fałszywy to był sygnał.
Bo też jak bywa prawdziwy sygnał, tak bywa i fałszywy. Jeśli prawdziwy, to zwidzenie, które w głowie się tworzy, jakoby krzepło abo, inaczej, gęstsze się robiło. Książka, która się zwidziała, cięgiem ciężaru nabiera: najsampierw przezroczysta, wodnista, a potym gęstnieje, papier u niej biały abo żółtawy, szorstki, każdą piegę, każdą plamkę abo draśnięcie widać, jakobyś z bliska na skórę patrzył. Patrzysz i śmiejesz się z radości, jakobyś zaraz miłować się zamierzał.
A te bukwy: pierwej ślizgają się, skaczą jako mrówy, a potym równymi, czarnymi rządkami się układają i szepczą. Te, które otwarte, abo inaczej rozwarte, jakoby zapraszały: wchodź!
Oto bukwa „o”. Okienko krągłe, jakobyś patrzył przez nie ze strychu na rozgłośny las wiosenny: oj, daleko widać, ruczaje widzisz, polany, a jeślić się poszczęści, jeśli oko wyostrzysz, to i Ptaszycę białą, daleką, małą jako pyłek biały. A „pe” to znowuż drzwi, wejście! A co za nim? Nie wiadomo, może życie nowe, niesłychane! Jakiego jeszcze nie było!
„Che” abo „że”, te na wywrót — zagradzają drogę, nie puszczają, na krzyż przejście zabiły: Nie puszczę. Nie wolno!
„Ce” i „Szcza” mają ogony jako Benedikt przed weselem. „Cze” jako krzesło obrócone.
„Ge” — jakoby osęka.
Jeśli sygnał prawdziwy jest, wtedy wszystko to: i papier, i bukwy, i obraziki, które przez bukwy widać, i szepty biegnące, i szum jakowyś, i wiater, który od przewracanych kart powstaje — ciepły, kurz niosący — wszystko zagęści się, objawi, napłynie, jakąś falą powietrzną obleje. I wtedy wiesz: Tak! To właśnie to! Idę!
Migiem odpada, odwala się, odrzuca, na wyrku zostaje cała ciężkość, rozmemłanie, gęste, mięsne, cielesne przewalanie się z boku na bok; ani mętliku, ani lenistwa, ani błota duchowego, grząskiego, mokrego. Od razu wstajesz, cały letki, cały dźwięczny. W głowie masz cel; wiesz, co robić, skupionyś i wesoły!
Odpadła, mówię, cała ciężkość — zostaje sam poryw! Sam duch!
Sama z siebie, niby najważniejsza, czarodziejska skóra, legła na karku opończa. Pewną obroną sfrunął na twarz kaptur: widzieć mnie nie wolno, ja sam zasię wszystkich widzę na wylot! Oręż tęgi, sam do ręki przyrósł — wierna osęka, zagięta jako bukwa „ge”, ostra jako słowo! „Przepalaj słowem serca ludzi”! Ptasim okrzykiem, wymachem ręki przyzywam towarzyszy: Czuj, czuj! Czuwaj!
Cud kolledzy, lotna brygada! Krzykniesz z podwórca abo z galeryi — a oni tuż! Jakoby nie spali, nie jedli, a każdy tuzin — jak jeden mąż! Gotowi, naprzód! Surowe, jasne rycerstwo podniosło się i leci, w upał czy w lutą zamieć — nie zna granic ni kordonów pieśni zew!
Wdzieramy się i odejmujemy; ratujemy. Jeśli sygnał prawdziwy był — odejmujemy i ratujemy, bo Księga prawdziwie tam jest. Pozwała, omamiła, dała głos, przywidziała się.
A jeśli sygnał fałszywy — cóż; znaczy się, nic nie ma. Tak jako u Konstantina Leonticza. Nic, okrom śmieci.
Z tym Konstantinem Leonticzem wyszło głupio, a dlaczego? A dlatego że jechał sobie Benedikt sańmi, jako chmura gradowa cały obrzękły, opuchnięty od myśli, a ciemne one i łzawe jako chmury jesienne, a czy na niebie, czy w piersiach, słusznie chwilozofia uczy, nie masz różnicy! Sam i nie widzący siebie, wiedział, że oczy krwią nabiegły, pod oczami się zapadło, ściemniała buźka, kędziory ściemniły się, zlepiły, nieczesane, niemyte — głowa zrobiła się płaska jako łycha; i od palenia w gardle lepkość, jakobyś gliny zjadł. Za róg skręcali i nagle coś nim targnęło: o, tam. W tamtej chacie.
I przecie dopuścił się swywoli, abo inaczej naruszenia techniki, bo nie pomyślawszy, z marszu poszedł sam, bez towarzyszy. Do Nikołaja: — Stój! — Ściągnął wodze, zatrzymał. — Czekaj tu. — Narzucił kaptur, kopnął furtkę.
Uczą przecie, że samemu na odjęcie chodzić to swywola, i słusznie uczą. Po świetlaki przecie sam nie pójdziesz? Zmiarkuje się świetlak, że to człowiek, narobi wrzasku, zgaśnie i inszych ostrzeże. Abo się fałszywy okaże? A i w naszym dziele, wszystko tak samo: nauka, ona jest jedyna.
Wrzeszczał Konstantin Leonticz i sprzeciwiał się, i po ręce Benedikta uderzał, strach jak boleśnie. Naukowo to się mówi: utrudniał odjęcie. Sąsiadów wołał przeraźliwie, ale nie przyszli, przyczaili się. Zerwał kaptur i kiedy poznał Benedikta, piszczał i walił go w gębę. Drapał silnie i butnie, nawet obalił na ziem.
A za osękę na próżno rękami chwytał. Osęka ma dwa ostrza, łapać rękami jej nie należy.
Ona nie na to.
Osęka jest na to, żeby książkę złapać, podczepić, podciągnąć, do siebie targnąć; nie kostur to. Po co jest naostrzona? Po to, by niezręcznie było ludzikowi książkę przytrzymywać, kiedy ją odejmują, bo to przecie wszyscy w książkę się wczepiają; dlatego jest naostrzona. Dokazujesz, ale nie utrzymasz: od razu ręce sobie odetniesz, a palce to już wszyściutkie precz, co do jednego!
I z jednej, i z drugiej strony osęka naostrzona jest okrutnie, stąd też smykałki potrzeba jest, żeby chytać ją i obracać; stąd na każdej odjętej książce nacięcie od osęki bywa, jakoby rana. Niezręczny sanitarz niechcący może i książkę zaciukać, a do tego dopuszczać pod żadnym pozorem nie można, nie wolno sztuki niszczyć. Jeśli robota dobra, czysta, to książkę jednym zamachem podrzucić można, najwyżej szramka nieduża się ostanie.
Dlatego pracuje się brygadą, abo inaczej grupą. Jeden towarzysz książkę odejmuje, insi zasię ludków, których w chacie naszli, osękami za ubranie, za kołnierz łapią i zwijają.
A jeszcze do czego osęka się nadaje: jeśli ludzik nadto żwawy, to osęką dobrze mu nogi podciąć, żeby od razu bęcnął. A jakby co, to jest na podorędziu rohatyna. Też instrument naukowy, ale prostszy, a z wyglądu jak bukwa „Y” abo uchwyt. A kto upadł, temu zaraz rohatyną szyję do podłogi przycisnąć, żeby nie wstawał.
Kiedy sanitarze kostury jeszcze mieli, to dziab! I ani zip! A teraz nie mają, teraz humanitarnie.
Pozatym sanitarz pilnować się winien, ręce zawsze musi czyste mieć. Na osęce niezawodnie brud od ludzika zostaje: posoka abo rzygowina, czy co tam jeszcze. Ale ręce muszą być czyste, dlatego Benedikt mył je zawsze.
Bo książkę po odjęciu w rękach będzie trzymał. Jak jedzie nazad.
Taka w ogólności i w szczególności jest technologija abo chwyty, abo naukowa organizacyja pracy. Tylko tak zdaje się, że to proste, a wcale nie. Ciasno jest w chacie i ciemno, jeden na drugiego wpada, wielu tedy się skarży.
Tak że na swywolę miejsca tu nie masz, a Benedikt jak zwykle się jej dopuścił, to i pokaleczył go Konstantin Leonticz, na rękach, na twarzy, na piersi, a i nogę mu wywichnął. A co najgorsze, wszystko na darmo, bo sygnał fałszywy, książki nie było.
Akurat był Październikowy od Roboty Wolny, Konstantin Leonticz zbierał się na coroczne przeliczenie, szmaty — portki, koszulę — prał w cebrzyku. No cóż, nie doliczą się baszy Konstantina Leonticza, będzie o jednego ludzika mniej. Zaznaczą w spisach rządowych: zabrany, wyleczyć go trzeba.
No i skończyło się baszy ludków liczenie.
W grudniu, w najciemniejszej porze roku okociła się Oleńka trojaczkami. Teściowa przyszła, zawołała Benedikta, żeby na pomiot popatrzył, powinszowanie złożył. Leżał wtedy pusty i ciężki, czekał na sygnał, a sygnału nie było. Dobra, pójdzie obejrzeć.