A Nikita Iwanycz taki sam: nic nie rozumie, a mówi. Raz powiada: „Żadnego kysia nie ma, to tylko — mówi — ludzka ciemnota”. Aha! A kto ludziom żyłę przecina? Kto z szyi krew wypija? Co?! Jak nie wiesz, człeku, to nie gadaj. Siedź cicho i sobą się zajmuj.
To właśnie Nikita Iwanycz zaczął po całym grodzie słupy stawiać. Przed swoim domem na słupie wyrył: „Brama Nikicka”. Że niby my tego nie wiemy. A tam przecie bramy nijakiej nie ma. Zgniła. Ale niech mu tam będzie. W inszym miejscu wyryje „Kreml”. Abo „Maneż”, „Polanka”, „Wołchonka”, „Most Kuźniecki”. Spytasz go: „Nikito Iwanyczu, czemu wy tak?”. A on: „Żeby pamięć przetrwała. Póki — mówi — ja żyję, a jak widzisz, żyję i żyję, chcę wnieść swój wkład w odbudowę kultury. W końcu — powiada — za tysiąc czy dwa tysiące lat wstąpicie, sęk was jechał, na cywilizowaną drogę rozwoju, światło poznania rozproszy, o ludzie zakutogłowi, mrok waszej niewiedzy i balsam oświaty spłynie na wasze zaskorupiałe zwyczaje i drogi. Oczekuję przede wszystkim — powiada — RENEZANSU duchowego, bez niego bowiem każdy płód cywilizacji technicznej obróci się w waszych poradlonych rękach w morderczy bumerang, co właściwie już się kiedyś stało. Przeto — powiada — nie patrz na mnie spode łba jak baran, wzrokiem mętnym, a kiedy słuchasz, gęby szeroko nie rozdziawiaj i nogi z nogą nie spłataj”.
No, najsampierw ludkowie się rozeźlili, aże strach! Rano wstaniesz, oczy przetrzesz, a tu ci przed samym oknem sterczy drąg „Arbat”. Światła w oknie i tak mało, a zimą, z pęcherzem, jeszcze mniej, a tu patrzcie go, arbat jakiś stoi jako człon wszeteczny na weselu. No to wywrócą go do takiej owakiej, na opał wezmą abo podłogę załatają. Człekowi dużo nie trzeba, żeby się rozeźlić: pokażesz mu palic, a on już zły. Nikicie Iwanyczowi w gębę nie dasz — naczalstwo przecie, ale sąsiadowi ludzikowi — owszem, proszę bardzo. Sąsiad to przecie nie lada co, nie jaki taki, nie przechodzień, nie dziad wędrowny. Sąsiad człowiekowi na to jest dany, żeby mu na sercu brzemieniem leżał, rozum mącił, nastrojenie psuł. Od sąsiada jakoby coś takiego szło, niepokój ciężki abo trwoga. Czasem przyjdzie do głowy myśclass="underline" czemu sąsiad taki jest, a nie inszy? Czego tak? Patrzysz na niego: wyszedł właśnie na ganek. Ziewa. Patrzy w niebo. Splunął. Znowu w niebo patrzy.
Myślisz tedy: „Na co tak patrzy? Czego tam nie widział? Stoi, stoi, a czemu tak stoi — sam nie wie”. Zawołasz:
— Ej!
— Co?
— A nic! Co i co… Rozcokał się, cokacz jeden… Czegoś się tak rozcokał? Co?
— A ty czego?
— A niczego!
— No to cicho siedź!
— Sam siedź cicho, bo jak ci…
No i pobijesz się, bywa, że zabijesz na śmierć abo tylko ręce-nogi połamiesz, wybijesz oko abo co tam się nadarzy. Bo to sąsiad.
Z tymi słupami najpierw dużo zabójstw na śmierć było, a potem, jak to zwyczajnie, przywykli, tyle że zeskrobią „arbat” i wyryją nowe: „Tu mieszka Pachom” abo coś brzydkiego. To, co brzydkie, ciekawie się ryje. Nigdy nie jest nudno. Niby nie ma wiele tych słów, ale wszystkie takie wesołe. Dziarskie. Jeśli ma człowiek poważne nastrojenie, jak mu się płakać zachce abo zmęczenie, słabość go najdzie, nigdy nic takiego nie powie i nie napisze. Ale jak go złość dusi, śmiech łapie abo jeszcze jak się mocno zdziwi, to jakoś sama ślina przynosi na język coś brzydkiego.
GE
No więc Nikita Iwanycz ponastawiał tych słupów, a Benedikt rozbija sobie głowę. I guzioł mu teraz wyskoczy. No i złość bierze. Dziewczyny ani chybi będą się śmiać, poszeptywać. Abo język pokazywać. Abo krzyczeć za nim ode wrót, drażnić się: „Guzioł! Guzioł!”. Abo wybiegnie jaka przed ciebie, drogę zagrodzi, spódnicę zadrze i dupę gołą pokaże, żeby ci dokuczyć. Dokuczy zaiste do łez. Insze, które po chatach się pochowały, od śmiechu aże piszczą niby rusałki jakie, pisk się podnosi, a kto piszczy — nie widać, choćbyś głową kręcił, uszami abo czym tam chcesz. A z tych chat, gdzie piszczą, pisk przerzuca się na insze chaty, co z tyłu stoją, potym i trzeci rząd pójdzie, a na końcu cała osada. Zawsze tak jest — jakoby zaraza jaka, jakoby pożar wybuchł i wiater gonił płomień, uchowaj Boże, od obejścia do obejścia, a spróbuj tylko do którego wejść, buciorem drzwi rozewrzeć i krzyknąć ze złością: „No i czego? Co tak rechoczecie, bęcwały?! Co tu śmiesznego?!” — to nikt ci nie odrzeknie. Bo nie wie.
No i patrzcie, jaka to obraza ciężka od dupy, a przecie inszym razem ciekawość patrzeć na gołego: ano myśli różne chodzą, ano serce zabije i ani się spostrzeżesz, jak czas ci upłynie. Tak, inszym razem ciekawie, a teraz jakoś nie, i czemu to?
A temu, widać, że zamiar wycelowany jest w ciebie, żebyś znał swoje miejsce — najniżej jako można — i się nie wysuwał. Kto się z ciebie pośmieje, ten jakoby władzę swoją pokazał, a ty, bratku, jakobyś do dołu się stoczył.
Tutaj też jest o czym podumać. Gdyby wszystko to było takie proste, to czegóż mali baszowie, co na nas mają mieć baczenie, nigdy się nie śmieją? Czemu patrzą tak, jakoby cię z plugawej komórki warząchwią wyłowili? Czemu rozmawiają, zębów nie rozwierający, jakoby tam w gębie co cennego mieli i bali się, że wypadnie, a ty — łaps i dalej uciekać na złamanie karku? A jakim to okiem patrzą? Mętności w nim przybawią i niby nie rusza się, a jakoby na wylot cię świdrowało. A jeszcze. Eee, nie, nie, to ani chybi swywola. Nie, nie trzeba myśleć o tym. Nie.
No tak, nastawiał słupów durny staruch, a Benedikt, nie daj Boże, jeszcze przezwisko na całe życie dostanie: Guzioł. Jako drugim ludkom przezwiska dają: Gniłojad abo Trzęsidup, abo jakie insze, zależy czym się zasłużył, jaki nawyk ma nachalny abo Effekt szczególnie głupi. Benedikt to tam żadnych Effektów nigdy nie miał, lico ma czyste, rumieniec zdrowy, tułów krzepki, jeno się żenić. Palców — policzył sobie — ma tyle, ile trzeba, ani mniej, ani więcej, bez błon, bez łuski, nawet na nogach. Paznogcie różowe. Nos jeden tylko. Dwoje oczu. Zębów jakoś dużo: trzy dziesiątki z kawałkiem. Białe. Broda złocista, na głowie włosy ciemniejsze i wijące się. To samo na brzuchu. Na cyckach toż. Pępek tam, gdzie powinien być, akuratnie pośrodku. Wszeteczny człon też pośrodku, ale niżej. Ładny. Jakoby leśny grzybal, jeno bez cętek. Tylko wyjąć i wszystkim pokazywać.
I gdzież on ten słup wetknął: przed samą Chatą Pracy. Czy to nie swywola? Przecie sanie nie będą miały gdzie nawrócić! Benedikt nabrał śniegu w garść, przyłożył do guzła i stał, czytający napis: „Pierwszy drukarz Iwan Fiodorow”. Widzicie go, jaki żwawy? No dalej, wywrócić go trzeba. Benedikt natężył się, złapał tę kłodę ciężką, szarpnął i wywrócił. I zostawił. Jeszcze kopnął. Rozejrzał się na boki. Nie masz nikogo. Szkoda, że Oleńka abo insze dziewuszki nie widziały, jaką siłę ma Benedikt. A w Chacie ile ludaaal… Siła! Jest Oleńka-duszeńka… Siedzi, rumieniący się, oczka ma spuszczone. A jednak na Benedikta zerknęła. To dobrze. Jest i Warwara Łukiniszna — z Oleńką rozhowory wiedzie, babskie pogaduchy odprawia. Jest Kseńka sierotka. I Waśka Uszaty.
Zaraz ogłoszą: zaczynać robotę. Dobrze, że się nie spóźnił. Spóźnienie to nic takiego, ale zaczną się popatrywania i poszeptywania: czy aby, Boże zmiłuj się, nie zachorował? Tfu, tfu, tfu, żeby w złą godzinę nie wyrzec. Co prawda, o ile Benedikt pamiętał, nikt z ichniej Chaty ani razu jeszcze nie zachorował, tfu, tfu, tfu. Jak w gardle drapie abo w głowie strzyka, to nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Jakeś palic sobie złamał abo oko podbił, to też nie choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Czasem czkawka cię chyci, ale to też nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Gdyby cię chyciła, to mów trzy razy: Czkawka, czkawka, czkawka, Idź do Wiaczesławka! A od niego do inszego, I skończona sprawka, a zaraz przejdzie. Abo jęczmień na przykład na oku wyskoczy — no, tu zamówić trzeba mocniej, żeby się trzymało… Trzy razy dmuchnąć, trzy razy splunąć, stanąć na jednej nodze, i tak na niej stać, ręką za drugą nogę chycić, i tak ją trzymać, a broń Boże nie upadać. Mówić zasię tak: Jęczmyku, jęczmyku, Ty podły zbytniku. Wezmę ci ja cenną Wezmę ja kamienną Solidną siekierę, I rozrąbię cię w cholerę.