Pod osęką coś się szarpnęło, jakoby przyodziewek trzasnął. Benedikt dziabnął z obrotem, ale za późno — stuk, stuk, stuk — za półkami drobne kroczki przeniosły się wzdłuż ściany w głąb sali.
— Wypuściłeś go, fajtłapo! — krzyknął teść ze złością. — Uczyłem cię przecie, uczyłem!
— A czemu zawsze ja! Samiście za ubranie go zaczepili!
— Przycisnąć trzeba było! Gdzież on teraz… No, wychodźże, Fiodorze Kuźmiczu! Wychodź po dobroci!
— Nieładnie, nieładnie! — krzyknął Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, spod półek.
— Tam jest! Lap go!
Ale Fiodor Kuźmicz znowu przeleciał.
— Nie wolno mnie łowić, jestem malutki!
— Dźgaj go! Szturchnij go, trwamać!
— Czemu mnie prześladujecie? Idźcie stąd! — pisnął Fiodor Kuźmicz z trzeciego miejsca. — Podli ludzie! — krzyknął z czwartego.
Teść się rozglądał. Z wyciągniętą szyją i pochyloną głową rozglądał się i Benedikt. Coś szurgnęło pod daleką szafą; zwrócił tam głowę; coś szeleściło pod półkami; Benedikt dał susa w stronę półek, skoczył miękko i daleko. Jeśli zamknie się oczy, to dźwięki lepiej słychać. Zamknął tedy oczy, poobracał głową to w jedną stronę, to w drugą. Gdyby jeszcze przycisnął uszy, to byłoby już całkiem dobrze. Nozdrza rozszerzą się — bo można i po zapachu… Gdzie przebiega, tam jego zapach… Tu jest!
— Tu jest! — krzyknął Benedikt. Skoczył, natarł osęką i obrócił; pod osęką coś przenikliwie, cienko zapiszczało. — Trzyyymaaam!
Coś pękło; dźwięk był cichy, ale wyraźny; na osęce coś się napięło i oklapło. Benedikt targnął osęką i wywlókł spod półki Najwyższego Baszę, oby żył długo. Ciałko wątlutkie, a ile z nim się umordowali. Zdjął kaptur, obtarł nos rękawem. Patrzył. Widocznie grzbiet się złamał, bo główka w bok skręcona i oczka zamknięte.
Teść podszedł. Pokręcił głową.
— Osęka się zapaćkała. Trzeba będzie wyparzyć.
— No a teraz co?
— A sczyść go choćby i do koszyka.
— Rękami?
— Dlaczego rękami? Broń Boże. Papierem go, papieru tu jest pełno.
— Nieee, książek nie drzyjcie! Czytać je będę!
— Tutaj bukw nie ma. Tylko obrazik.
Teść wyrwał portret z książki, zwinął w kulkę, wyciągnął rękę i sczyścił Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, z osęki. A osękę wytarł.
— No tak — mruczał teść. — Nikomu nie wolno być tyranem! Też mi nowa moda: tyrania!
A Benedikt nagle poczuł zmęczenie. W skroniach go zabolało. Przecie od nachylania się odwykł. Siadł na taburet, żeby odsapnąć. Na stole kupa porozkładanych książek. No dosyć. Wszystko jest teraz jego. Ostrożnie otworzył jedną: Dreszcz życia wszystkich ras i wieków w tobie Powraca. Zawsze. Dziś. W obecnej dobie”.
Wiersz. Zatrzasnął, przejrzał drugą.
Czyimi losy mrok zawładnie, Tego wir życia nie pochłonie, Jak gwiazda w niebie, tak przepadnie A w górze nowa gwiazda płonie.
Też wiersz. Boże! Boże Święty! Ileż jeszcze nieprzeczytane! Otworzył trzecią: Jakim być, Rusi, pragniesz Wschodem: Wschodem Kserksesa czy Chrystusa?
Czwartą: Spokój panuje w narodzie? — Nie. Imperator zgładzony.
Ktoś gada o nowej swobodzie, Na placach lud zgromadzony.
Wszystko o jednym i tym samym. Widocznie tyran szykował sobie wybór wierszy. Otworzył piątą, z której portret popsuli o Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego: Pośród żywiołów wszędzie człowiek Tyranem, zdrajcą albo więźniem' G.
Teść wyrwał książkę Benediktowi, rzucił.
— Bzdurami się zajmujesz! O państwie teraz myśleć trzeba! — Aha, o państwie… A co?
— Co! Zrobiliśmy razem przewrót, a ten się pyta: co? Porządek trzeba wprowadzić.
Benedikt obejrzał salę: prawdać to, wszystko poprzewracane, taburety do góry nogami, stoły przesunięte, książki walają się byle jak, z półek pospadały, kiedy oni się za Najwyższym Baszą, oby żył długo, uganiali. Kurz opada.
— No i co? Rabów przysłać i niech sprzątają.
— Hebes jesteś! Duchowy, duchowy porządek jest potrzebny! A ty o ziemski się troszczysz! Ukaz pisać trzeba. Kiedy państwowy przewrót się robi, to zawsze pisze się Ukaz. Dalej, kory świeżej mi poszukaj. Tutaj powinna być.
Benedikt obszukał stół, poprzesuwał książki. Jest zwój prawie czysty. Widać Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, dopiero co pisać zaczął.
UKAZ
Ja, Fiodor Kuźmicz Kabłukow, niech się sławi imię moje, Najwyższy Basza, obym żył długo, Sekrytarz i Akademik i Bohatyr i Żeglarz i Cieśla, iżem jest w nieustannym o ludzi frasunku, przykazuję: Właśnie chwilkę swobodną mam, bo tak to cały dzień bez odpocznienia. Ot, co jeszcze wymyśliłem dla dobr…
A dalej tylko kresa i kleks: widać wtedy go przestraszyli.
— Dobra. No dawaj, co tu mamy? To wszystko przekreśl. Pisz, charakter masz ładniejszy: Ukaz Pierwszy.
UKAZ PIERWSZY I.
Naczelnikiem teraz będę ja.
2. Tytuł mój będzie Sanitarz Generalny.
3. Mieszkać będę w Czerwonym Domu z podwójną ochroną.
4. Na sto arszynów się nie zbliżać, kto podejdzie — od razu osęką bez gadania.
Madejow Postskriptum: Gród odtąd po wieczne czasy zwał się będzie Madejo-Madejów. Wyuczyć mi się dobrze.
Madejow… Benedikt zapisał.
— Dobra. Pokaż, jak wyszło. „Madejow” trzeba większymi literami i z zakrętasem. Przekreśl. I przepisz, żeby nazwisko dużymi bukwami było, wielgimi na paznogieć. Po „we” narysuj takie jakoby pętle w lewo i w prawo. Właśnie. Aha.
Teść podyszał na korę, żeby Ukaz podeschnął; napawał się jego widokiem.
— Dobra. Co by tu jeszcze? Pisz Ukaz Wtóry.
— Madeju Madejowiczu! Ukażcie, żeby świąt było więcej.
— Akurat! Podejście masz niepaństwowe! — rozeźlił się teść. — Ukaz podpisany? Podpisany! Nabrał mocy? Nabrał! No to mów do mnie: Sanitarzu Generalny. Zwracaj się, jak należy. Bo pozwalasz sobie.
— A przydatek? Zaklęcie?
— Aha, przydatek. Przydatek. Niech będzie tak: „Życie, zdrowie, siła”. Generalny Sanitarz, życie, zdrowie, siła. Wpisz tam. Tak… Ty też musisz. Chcesz być Zastępcą ds. Obrony?
— Chcę być Generalnym Zastępcą ds. Obrony.
— Co? Już pode mną dołki kopiesz?! — krzyknął teść. — Dołki kopiesz, tak?!
— Co też wy? Wiecznieście taki, jak nie wiem kto! Żadnych dołków. Po prostu tak ładniej: Generalny!
— A czemuż miałoby być nieładnie?! Tylko że dwóch generalnych być nie może! Zawsze jest tylko jeden! A ty, jak chcesz, to bądź Zastępcą ds. Obrony i Spraw Morskich.
— Morskich i Loceańskich.
— A bądź sobie, do jakich chcesz. Pisz dalej. Ukaz Wtóry.
— Święta, więcej Świąt.
— Znowu niepaństwowe podejście! Najsamprzód swobody obywatelskie, a nie święta.
— Dlaczego? Co za różnica?
— Dlaczego! Dlatego że tak zawsze rewolucyję się robi: najsamprzód tyrana strącą, potym wyznaczają, kto ma rządzić, a potym swobody obywatelskie.
Siedli do pisania, szeleszczący korą. Za oknem zaczęło świtać. Za drzwiami dał się słyszeć szmer, rozmowy szeptem, krzątanina. Ktoś zapukał.
— No, kto tam się pcha? Czego chce?
Wszedł rab z pokłonem.
— Przyszła… delegacyja przedstawicieli, pytają: no i jak?
— Jakich przedstawicieli?
— Jakich przedstawicieli? — krzyknął rab, obracając się w stronę sieni.
— Ludu! — odkrzyknięto głucho z sieni. Chyba to Lew Lwowicz krzyknął. Tak, tak, ledwie zdążyli strącić tyrana, a już natręty dokuczają. Już widać usłyszeli. Oj, ci ludzie! Ani chwili spokoju!