— Przedstawicieli ludu jakichś.
— Powiedz: rewolucyja przebiegła pomyślnie, tyran został obalony, pracujemy nad Ukazem o wolnościach obywatelskich, nie przeszkadzać, rozejść się do domów.
— Nie zapomnijcie o kserografach! — rozległ się głos z sieni.
— Jeszcze mi ukazywać będzie! Kto jest oswobodziciel? Ja! Przegnać na zbity pysk — rozsierdził się teść. — Drzwi zamknij i nikogo nie wpuszczaj. My tu, rozumiesz, doniosłe papiery układamy, a ten już przeszkadza. Dalej, zastępco, pisz: Ukaz Wtóry.
— Napisałem.
— Dobra… Wolność… Tu mam zapisane… Instrukcyja… Nie widzę… Ty masz młodsze oczy, przeczytaj.
— Eeee… eee… Pismo koślawe jakieś. Kto to pisał?
— Kto, kto… Ja pisałem. Spisywałem z książki. Konsultowałem się, żeby wszystko było zgodnie z nauką. Czytajże.
— Eee… wolność słoma… a może słona… Nie, nie odczytam…
— To zostaw, idź dalej.
— Wolność… Chyba zgromadzeń?
— Pokaż no. Chyba tak… No tak. Znaczy, jak się zgromadzą, to żeby mieli swobodę. Eee tam, napcha się tuzin do jednej izby, nadymią, aże głowa boli, i źli są potym z nich pracownicy. Pisz: więcej niż trzech się nie gromadzić.
— A jak święto?
— Święto nie święto, nie wolno.
— A jak ich w rodzinie sześcioro? Abo siedmioro?
Teść splunął.
— Co ty mi tu dyjalechtykę wciskasz? Niech wtedy papier złożą, myto zapłacą, to dostaną zezwolenie. Pisz!
Benedikt zapisał: „Więcej niż trzech za Boga się nie zbierać”.
— Dalej: wolność druku.
— To niby co?
— A pewnikiem, żeby starodawne mogli czytać.
Teść się zastanowił.
— Dobra. Chuj z nimi. Niech czytają. Teraz to bez różnicy.
Benedikt zapisał: „Książki starodawne czytać się dozwala”. Pomyślał i dopisał: „byle z umiarem”. Tak właśnie Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, zawsze ukazywał. Pomyślał jeszcze trochę. Nie, do czego to podobne? Każdy może brać i czytać? Swobodnie wyciągać ze schowka, rozkładać na stole, a tam może rozlane coś abo napaćkane? Kiedy książkę czytać się zakazuje, to każdy swojej strzeże, czystą szmatą obwiąże, dychać się boi. A jak dozwolone czytać, to pewnie i grzbiet łamać będą abo i kartki wyrywać! Zaczną się obrzucać książkami. Nie! Nie wolno ludziom dowierzać. Co tam: odebrać im i już. Przeczesać gród, osada za osadą, dom za domem, przetrząsnąć wszystko, książki odjąć, na siedem spustów zamknąć… Nie wolno!
Nagle poczuł, że rozumie państwowe podejście!! Sam, bez ukazu rozumie! Hurra! Oto co znaczy w Czerwonym Domu zasiąść! Benedikt rozprostował ramiona, zaśmiał się, wysunął koniuszek języka i starannie przed „dozwala” dopisał „nie”.
— Dobra… Wolność wyzwa… wyznania.
Teść ziewnął.
— Obrzydło mi już to. Dosyć tych swobód.
— Tu jeszcze trochę jest.
— Wystarczy. Co za dużo, to niezdrowo. Przejdziemy do obrony. Pisz: Ukaz Trzeci.
Pomęczyli się z tą obroną do południa. Teściowa przysłała rabów, żeby spytali, kiedyż do domu zawitają, bo obiad wystygł. To im odrzekli, żeby im blinów, pierożków, beczkę kwasu i świece przynieść do Czerwonego Domu. Benedikt, jako Zastępca ds. Obrony oraz Spraw Morskich i Łoceańskich, zapalił się: to ciekawe. Umyślili otoczyć gród płotem, trzema rzędami, żeby łacniej od Czeczeńców było się obronić. Na płocie, po dwudziestu czterech rogach wznieść budki i w onych budkach strażę postawić, żeby dniem i nocą w obie strony bystro patrzyła. Z czterech stron zrobić wrota z tarcicy. Jeśli komu w pole pójść potrzeba — sadzić rzepę abo snopy wiązać — to ma dostać w biurze przepustkę. Z rana z przepustką wyjdzie, wieczorem — wróci. Raby w przepustce dziurkę wydłubią abo, jak się teść wyraził, skassują i wpiszą imię: przepuszczony taki to a taki, dziesięcinę oddał. A jeszcze, przemknęło Benediktowi, ten płot to obrona przed kysiem. Jak się płot wzniesie wysoki-przewysoki, to nie przejdzie. A wewnątrz płotu chodź sobie, dokąd chcesz, i ciesz się wolnością. Wolność i Spokój. Puszkin też tak pisał.
Tak! Pozatym jeszcze trzeba obronić puszkina przed ludem, żeby bielizny na nim nie wieszał. Kamienne łańcuchy wyciosać i z czterech stron wokół puszkina na słupach rozwiesić. U góry, nad główką daszek, żeby srajskie ptaki na niego nie paskudziły. I rabów po rogach rozstawić, a szczególnie strażę nocną i strażę dzienną. Do spisu drogowych powinności dodać: deptanie ścieżek doń milionem ludzkich stóp. Zimą ścieżkę oczyścić, latem kwiateczki dzwoneczki dookoła posadzić. Sadzenia kopru w państwie zabronić, żeby śladu po nim nie zostało.
Jeszcze posiedział, jeszcze pomyślał, rozeźlił się: puszkin przecie to nasze wszystko! A Benedikt tym bardziej, Zastępca ds. Morskich i Łoceańskich. Oto co zrobić należy: łodzię wydrążyć wielgą, z kijmi i poprzeczkami, jako korab. Nad rzeczką postawić. Puszkina wsadzić na samą górę. Z książką w ręku. Żeby wyżej w chwale stanął niż aleksandra pyszny słup i jeszcze trochę zapasu było.
Niechaj tak stoi mocno i pewnie, nogami w łańcuchach, głową w obłokach, twarzą na południe ku stepom bezkresnym i morzom sinym.
— Mojego puszkina kocham po prostu do niemożebności — westchnął Benedikt.
— Bardziej niż mnie? — nachmurzył się teść. — No, uważaj! Pisz: Ukaz Dwudziesty ósmy. „O środkach bezpieczeństwa pożarowego”.
FITA
— Tatko narzeka, że się od niego odsuwasz przy stole. Obrażasz tatę…
— Pachnie od niego, dlatego się odsuwam.
— Pachnie! Też coś! I czym ci to pachnie?
— Nieboszczykiem pachnie.
— A czym ma pachnąć? Może tulepanem?
— Ale mnie obrzydzenie bierze.
— No to co? Taka praca!
— A ja nie chcę. Niech nie pachnie.
— Patrzcie, jaki delikatny.
Benedikt siedział za szyrokim stołem w jasnej sali Czerwonego Domu; odpowiadał w roztargnieniu, z przyzwyczajenia, nie podnoszący oczu. Na powale — pamiętał, nawet nie patrzący — farbowidło kędzierzawe, kwiaty i liście. Które rdzą nafarbowane, te jakoby brązowe, te, które tartymi muszelkami — zielone, a jak sinym kamieniem, to sine. Pięknie! Światło szyroko wchodzi przez okna zakratowane, na dworze lato, trawy i kwiaty, i na powale zawsze lato. Benedikt jadł słodkie szamanki i czytał pismo „Hodowla koni”. Czytał spokojnie, z zadowolnieniem: pism tych cały kurytarz, starczy na sto lat. Poczyta pismo, a potym troszkę „Odysei”, potym jakieś Jamamoto abo „Korespondencję z dwóch kątów”, abo wiersze, abo „Konserwację obuwia skórzanego”, abo znowuż Sartra — czego zapragnie, to czyta i już. Wszystko ma. Na wieki wieków amen.
Zajmować się państwowymi sprawami absolutnie nie miał chęci: nudy. Dali ludkom swobody, dali Ukazy — czego im jeszcze trzeba? Nawet Instrukcyję dali, to czego chcieć jeszcze? Ciesz się i pracuj.
Umocnić Obronę! Umocnili: płoty, częstokoły, parkany — wszystko, jako mogli, tak poprawili, załatali, dziury pozatykali szmatami, gałganami, czym kto miał. Nieprzyjaciel nie przejdzie, chyba że przez Jakimańskie Błoto, ale błoto to błoto, więc nie przejdzie. Kto mądry by się przez błoto pchał?
Pekińczycką Osadę najpierw zamyślali odgrodzić od grodu specyjalnym płotem, żeby do nas się nie pchali, ale potym jeszcze raz pomyśleli i umyślili: nie, ani piędzi ziemi nie oddamy.
Przez tydzień siedzieli i rozważali problem: jeśli wstąpimy w konflikt zbrojny z cudzoziemskim państwem i zwyciężymy (a czy jest gdzie jakie insze państwo, tego nie wiadomo), to jaki haracz brać z pokonanych ludków? Codzienny, tygodniowy, a może i kwartalny?