Wiedział — a jednak wlókł się, wlókł, prawie obojętny, jako przed śmiercią abo zaraz po śmierci, kiedy już wszystko się dokonało i nic się nie odmieni — wlókł się mimo pól obsadzonych sinawą rzepą, szedł wąwozami pełnymi czerwonej gliny, brnął przez rowy i bajorka z robachami, ciężko wspinał się na pagórki, ślizgał na rozrośniętych grzybalach. Daleko było widać ze wzgórz: pola, pola z wypieloną i z niewypieloną rzepą, nowe wąwozy i ciemne zagaje, gdzie chowa się ślepowron, i niewypowiedzianie dalekie dąbrowy ze świetlakami, i jeszcze pola, pokąd starczało oka. Mocno i ciepło dął wiater ojczysty, szare obłoki brudziły nieboskłon, a na horyzuncie jak sina ściana stały chmury ciemne, gotowe rozpłakać się letnimi ulewami.
W zaroślach kruchych sierpniowych skrzypów znalazł zwierciadło ciemnej wody, jeszcze raz jak należy obejrzał swoje odbicie. Dotknął uszu. Zwyczajne. Bzdury rodzina opowiada. Bzdury. Obmacał poliki — na dłoniach posoka od popękanych pęcherzy. Dłonie też zwykłe, szorstkie; przez całą dłoń z przejściem na palce — szyroki odcisk od osęki. Zdjął łapeć, sprawdził nogę, ale i ona zwyczajna, z wierzchu biała, pode spodem ciemnawa od brudu, w końcu to noga. Brzucho. Zad. Ani ogona, ani…
Ej. Chwileczkę. Ogon. Miał przecie ogon. Ogon, kurna. A ludzie chyba nie mają… No, to jak?
Znowu go zemgliło i znowu kanarkami… Nie, nie jestem kyś. Nie!! A właśnie, że jesteś kyś.
Nie.
Ano, przypomnij sobie.
Nie! Nie chcę! To być nie może! Zaraz pójdę, pobiegnę do dom, do wygrzanego łóżka, do książeczek swoich ukochanych, książeczek, gdzie drogi są, konie, wyspy, rozmowy, dzieci na sankach, werandy z kolorowymi szybami, krasawice z czystymi włosami, ptaki z czystymi oczami!
— A czemuś to, Benedikcie, z białego ciałka mojego jadł kokiety?
— Nie chciałem, nie, nie, nie chciałem, to tamci we mnie pchali, ja chciałem tylko strawy duchowej, a oni mnie okarmili, oplątali, omotali, na plecy popatrywali! To wszystko on — bo nie ma spokoju… Podkradł się z tyłu — i uszy ma przyciśnięte, i płacze, i marszczy blade liczko, i oblizuje szyję zimnymi wargi, a szuka pazurem, żeby żyłkę zaczepić… Tak, to on! Zepsuł mnie, aaa, zepsuł! Może mi się to tylko wydaje, może leżę w gorączce u mateczki w chacie. Może mateczka się nade mną nachyla, trzęsie za ramię: „Obudź się, obudź, krzyczałeś we śnie… O Boże, cały jesteś mokry, obudź się, synku!”.
Ja tylko książkę chciałem, nic więcej, tylko książkę, tylko słowo, zawsze tylko słowo, głos — proszę o głos, dajcie, bo nie mam! O, popatrz, nie mam słów! Ani jednego! O, patrz, nagi, rozzuty stoję przed tobą — ani jedno w onucy nie uwięzło, ani jednego pod koszulą nie chowam! We wątpiach? Patrz i we wątpiach go nie ma — już całego mnie na nice wywróciło, nie ma tam nic! Same kiszki! Głodnym! Męczę się!
Jakże to nie ma? A czym mówisz, czym płaczesz, jakimi słowy się lękasz, jakimi we śnie krzyczysz? Czyliż nie błądzi w tobie krzyk nocny, głuchawy mamrot wieczorny, świeży pisk poranny? To przecie ono, słowo — nie poznałeś? To ono kokosi się w tobie, gramoli na zewnątrz! To ono! Twoje słowo! Tak z kamienia, z pnia, z drewna wyłazi, gramoli się głuchy żołądkowy bek i mek — zwija się język ucięty, rozdymają w męce wydarte nozdrza. Tak gęgają zaklęci, pobici, skręcający się, z białymi, zwarzonymi oczami, z wyrwaną żyłą, z przegryzionym karkiem zamknięci w komórkach. Tak pewnie i twój puszkin czy ropuszkin gramolił się — cóż tobie imię moje powie? Puszkin-ropuszkin, czarny, kudłaty bałwan, co na pagórku wyrósł, po wieczne czasy opleciony płotami, po uszy zarośnięty koprem, kloc beznogi, sześciopalczasty, zagryzający język, głowę na pierś zwieszający — nawet głowy nie podniesie! Puszkin zrywający z siebie zatrutą tunikę, sznury, łańcuchy, kaftan, pętlicę, drewniane brzemię: puść, puść! Cóż tobie imię moje powie? O czym ty, wietrze nocny, łkasz? Długoż bujać mi po świecie? Czego tobie, staruszku, potrzeba? Czemu mnie tak trapisz dzisiaj? Smutno, Ninko, nudno, sennie… Atrament wziąć i płakać! Hej, otwórzcie tę ciemnicę! Czyliż w łeb mi szlaban wlepi inwalida zadzierżysty? Jam tu! Jam niewinny! Ja z wami! Ja z wami!.. cały mokry, od stóp w rozkisłych łapciach aże do głów, Benedikt łomotał do drzwi Czerwonego Domu, choć wiedział, że go nie wpuszczą, z umysłu nie wpuszczą, zamknęli się na zasuwy, a wiedzą, jak go zażyć. Lało, jako tylko w sierpniu lać może, burzliwym, pieniącym się potokiem oczyszczającym podwórce ze śmiecia, wiórów i obierzyn — mętna piana kręciła paprochy i wynosiła precz z osady pode wrota, na ulice. Wysoko w górze Oleńka otworzyła okno, słowem brzydkim i tuzinem książek rzuciła — masz, czytaj! Poczym okno zatrzasnęła. Benedikt porwał się, żeby własną piersią ratować, podnosić, ocierać — uch, zabić by gadzinę — ale otwarło się i drugie okno. To Terentij Piotrowicz, Minister Górnictwa i Przetwórstwa Naftowego, ze swej strony cisnął cuda śnieżnobiałe, bezcenne, z obrazikami bibułką przykrytymi… Już ich nie zdążył złapać, skarby pacnęły na gnojowisko, chlupnęły i podrygujący, popłynęły… a już z górnego piętra Madej Madejowicz silnymi rzutami jeden za drugim posyłał unikatowe egzemplarze na śmierć. Benedikt nie czekał na koniec, bo koniec nie był przewidziany… Przyplaśnięte pyski Bąbla i Konkordii już wychynęły z okienek, w rączkach dziatki miały roczniki pism, a z tyłu majaczyła teściowa trzymająca dzieci za paski. Zrozumiał. Zrozumiał. To wybór. No więc, kogo będziemy ratować z płonącego domu? Wybrał od razu.
IŻYCA
Koper cały wyplewili i tam, i owam, oczyścili placyk grabiami, podnóże puszkina obłożyli chrustem i rdzą, podetkali polan i u góry przytwierdzili sznurami Nikitę Iwanycza — do naszego wszystkiego, plecami o plecy. Powietrze po ulewie oczyściło się i oddychać było letko, to jest byłoby letko, gdyby nie ślozy.
Benedikt stał przed tłumem z czapką w garści; wietrzyk igrał resztkami jego włosów, zdmuchiwał wilgoć z oczu. Żal było ich obu — i Nikity Iwanycza, i puszkina. Ale stary, można powiedzieć, sam dobrowolnie się zgłosił. Prawie dobrowolnie. Wykazał zrozumienie chwili. Co prawda, Benedikt wszystko mu wyjaśnił, jasno i wyraźnie: „Trzeba. Trzeba, Nikito Iwanyczu. Sztuka ginie z przerażającą szybkością. Wam, Nikito Iwanyczu, widocznie przypadł ten zaszczyt — ponieść ofiarę. Zawszeście chcieli zachować świetlaną przeszłość w całej okazałości? No to bądźcie mądrzy i pokażcie wszystkim, jak się to robi.
To jest, oczywiście, nikt was nie zmusza, proszę, można nie iść. Ale wtedy nabiera mocy Ukaz, dlatego że jest podpisany, a jeśli już Ukaz jest podpisany, to moc przecie mieć musi. I rozmaździaj będzie, a nie sztuka”.
Niemiła to była rozmowa. Niemiła. Niechby oczywiście Nikita Iwanycz żył sobie dalej — ile mu tam odmierzono? Tego nikt nie wie — ale życie wymaga wyborów. Jesteś za sztuką czy przeciw — pyta życie, no i cóż, nastał czas odpowiedzi. Takie to sprawy.
Kiedy niedawno Benedikt popłakał sobie na wzgórzu, pogadał wśród skrzypów sam ze sobą — a jakoby i kto inszy był obecny, ale to zawsze tylko ułuda — rozjaśnił się i okrzepł duchem. Abo rozumem. Na wszystko zaczął patrzeć spokojniej — a to, jak piszą, jest oznaką dojrzałości. Kiedyś wszystko chciał sam! Sam! Wszystko sam! Żeby wyżej niż aleksandra pyszny słup! Drugi człowiek w państwie! Ukazy podpisuje! Masz ci podpisywanie: Ukazy Ukazami, a w cieniu i stołu, i łoża wyrósł niepostrzeżenie Piotrowicz-bej, śmieć paskudny, stwór śmierdzący. Ani się obejrzeli, jak już wszystko chwycił w swoje ręce. Jak to się stało? Dlaczego? Kiedyś Benedikt z tatą — czyli teściem — ścisłą więź taką czuli: razem pracujemy, razem odpoczywamy. Przysięgę sobie złożyli. A teraz Piotrowicz-bej ma wszystkie klucze, blaszki, pen-zin, nawet sztukę. I patrzy zwrokiem mętnym, błyska żółtymi zębami, zupełnie nie po ludzku; a zębami tymi szczyci się i mówi: „Jeszcze jak ryże wstawiłem, to do tej pory nie wyleciały”.