Выбрать главу

Popycha sukinsyn, żeby wybór uczynić. No i teraz masz: Nikita Iwanycz zgodził się spłonąć na słupie „Brama Nikicka”, ale rodzina nawet słuchać nie chciała. Niech płonie na puszkinie. Jasne z modrym: to Terentija Piotrowicza robota abo, jako mówią, jentryga. To żeby Benedikt musiał wybierać: chcesz zachować sztukę — żegnaj się z puszkinem. Abo — abo.

Ale Benedikt rozjaśnił się, okrzepł i na wszystko zaczął patrzeć spokojniej. Tak więc i ten wybór zrobił od razu, bez oglądania się: sztuka jest cenniejsza.

Tylko ślozom przecie płynąć nie zabronisz, tedy płynęły.

Zły jak sobaka Nikita Iwanycz stał na drwach, wykrzykiwał filipiki, przeklinał cały świat. Przejął się, to jasne. Luda zebrało się na kaźń, aże strach.

Są i znajomi, tylko mało — wszyscy teraz przeważnie na leczeniu. O, tam Lew Lwowicz się krzywi, tam Półtorak trzecią nogą ludków roztrąca. O, Iwana Wołowicza druhowie na plecach przynieśli.

Oleńka i Fiewronia pod koronkowymi parasolkami, na letnich wozach, wystrojone, utuczone, aże uginają się pod nimi osie, a z kół się robią kwadraty.

Madej Madejowicz osobiście wtykał rdzę pod chrust, poprawiał polana, zasapał się, aże zaklął:

— Jasny gwint!

— Co tu mówić o gwincie?! — krzyknął Nikita Iwanycz z rozdrażnieniem. — Śrubyście jeszcze nie wynaleźli, łachmyty jedne! I gdzie toto się pcha! Ciemnota, zadufanie, zastój!

— Milcz, Dawny staruchu! — przerwał mu teść. — Sanitarz Generalny, życie, zdrowie i siła, osobiście, tymi rękami ci usługuje! A przecie wolałbym w domu siedzieć, w cieple! Mógłbyś chociaż podziękować.

— Rozpalaczu Nikito, czyń swoją powinność i spłoń! — zakrzyczał słabym głosem Szakal Demianycz, który wziął się nie wiadomo skąd.

— Właśnie, Szakalu, sto razy panu mówiłem, żeby mnie pan nie tykał — Nikita Iwanycz tupnął o polano. — I nie rozkazywał! Czwarte stulecie mi stuknęło! Chamstwo wasze jeszcze z Dawnego życia mam gdzieś! Racz pan szanować osobę ludzką!

— Za co go palą? — pytano w tłumie.

— Z rusałką żył.

Teść zrobił wymach ręką, wypuścił z oczu promienie i nadął się.

— Tato, tato, ostrożniej, naderwiecie się — denerwowała się Oleńka.

Teść skrzywił oczy ku nosowi, skupił promienie w jednym punkcie, na rdzy, naprężył szyję. Zadymiło się trochę, uniósł się biały, żrący dym, ale bez ognia, bo zawilgotniałe po deszczu drwa nie chciały się zająć.

— Pen-zinem trzeba by — zaczęto gadać w tłumie. — Pen-zinem chlusnąć.

— BENzyną — krzyknął z wierzchołka rozeźlony Nikita Iwanycz. — Ile razy mam mówić, uczyć BEN, BEN, BENzyna!!! Barany!

Benedikt, który ślozy kułakiem ocierał, szarpnął się, jakoby to jego wołano po imieniu.

— Wszystko jedno już, Nikito Iwanyczu! Co za różnica…

— Nie, nie wszystko jedno! Nie wszystko jedno! Czy tak trudno opanować ortopepię?!

Terentij Piotrowicz wytoczył beczułkę pen-zinu.

— Zaraz my wam… Zaraz piźnie! Pozdrowienia od taksówkarza numer Sześć!

Tłum ruszył do przodu, zaczął rwetes, następować na nogi, popychać. Benedikt z wyciągniętą szyją patrzył, jak Minister odbija łomikiem napęczniałą pokrywę. Na drwa wody naleje — domyślił się Benedikt. Tylko jak? Jak to woda z ogniem się zejdzie? Życie przeżył, a nie zrozumiał. I jeszcze czegoś… Coś ważnego to było…

— Aha, Nikito Iwanyczu — porwał się Benedikt. — Całkiem zapomniałem! A to bym przegapił! Co za głowa dziurawa! Gdzie szukać tej książki?

— Jakiej książki?

— No tej! Gdzie wszystko jest powiedziane!

— Jasny gwint! — zawołał znowu teść.

— Książki, tej, coście mi opowiadali! Gdzie jest schowana? Co wam teraz szkodzi, przyznajcie się! Ta, gdzie jest powiedziane, jak żyć!

Tęczowa woda chlusnęła, oblała chrust, zaczęła się rozlewać. Zaśmierdziało. Ludkowie rozbiegli się w różne strony, rozmazujący pen-zin łapciami. Tłuszcza porwała opierającego się Benedikta, oddaliła go od puszkina.

— Nikito Iwanyczu! Dziadku! Gdzie książka? Szybko powiedzcie!

— Ucz się alfabetu! Alfabetu! Sto razy ci mówiłem! Bez tego nic nie przeczytasz! Żegnaj! Uważaj na siebie!

Benedikt, wykręcający szyję, zobaczył, jak Nikita Iwanycz nabiera w pierś powietrza, jak otwiera usta. Widział, jak Terentij Piotrowicz odskakuje od słupa, ale było za późno. Chuuuuuch! — i wał kłębiącego się ognia, niby szalejące na wiosnę drzewo Jucha, zasłonił i puszkina, i tłuszczę, i wóz z Oleńką, tchnął żarem w twarz Benediktowi i rozpostarł nad wrzeszczącymi i uciekającymi ludźmi skrzydło czerwone jako ptak zemsty, harpija.

Fffuuch! Lubudu! — walnęło gdzieś za plecami. A Benedikt, obracający się w biegu, zobaczył, jak wał staje dęba, sunie wzdłuż ulicy, wysadza zapasowe beczki z pen-zinem, jednym chapsem pożera chaty, czerwonym łukiem przerzuca się od domu do domu, zlizuje płoty i częstokoły — tam, cięgiem tam, jak po nitce — w stronę Czerwonego Domu.

Wtedy wpadł do dołu, w trawę, zakrył twarz czapką, i już na nic nie patrzył.

Pod wieczór Benedikt odsłonił twarz, rozejrzał się pustymi oczami: siwe dymki jeszcze pełzały po równinie, ale ogień już się nasycił i uspokoił. Tu i ówdzie sterczał zwęglony szkielet chaty, tu i ówdzie, pośrodku żółtej, skręconej żarem trawy pozostała nietknięta ulica, ale tam w dali, gdzie zawsze piętrzyły się i zewsząd widać było purpurowe makówki z ponawieszanymi kołokulczykami i ukraszającymi fikumikołkami — tam nic nie było widać i nic się nie piętrzyło.

Step mój czarny, spalona równina, Nie ma nic, nawet gwiazdy na niebie. Żem całował — nie moja to wina Wybacz mi, żem obiecał ci siebie.

Nad żółtą, spaloną polaną jako czarna kicha stało i kurzyło się to, co do niedawna było puszkinem. Dubelt — drzewo mocne (już tam stolarskie rzemiosło znamy). Benedikt dowlókł się do resztek poety i spojrzał z dołu w zwęglone, rozmyte żarem niegdysiejsze rysy. Bokobrody i twarz spiekły się w jedną massę. Na zgięciu łokcia leżała kupka białego popiołu z biegającymi po niej ogienkami, a wszystkie sześć paluszków odpadło.

U podnóża skurczył się zwęglony trupek. Benedikt popatrzył i ruszył go nogą — Terentij. Tak, to on, jego zęby.

Pachniało spalenizną. Życie się skończyło. Za plecami bałwana ktoś splunął i zaczął się kokosić.

— Podaj rękę, żebym mógł zleźć. Wysoko tu — zachrypiał Nikita Iwanycz.

Czarny jak puszkin — tylko białka oczu miał czerwone od dymu — bez włosów i bez brody, sapiący i jeszcze się dymiący, Nikita Iwanycz oparł się o zmartwiałą rękę Benedikta i zlazł z rozwalających się, przepalonych podpórek. Wypluł węgle.

— Życie się skończyło, Nikito Iwanyczu — rzekł Benedikt nieswoim głosem. Słowa dudniły mu w głowie. Jako w pustym kamiennym wiadrze, jak w studni.

— Jak się skończyło, to trzeba zacząć nowe — odezwał się stary gderliwie. — I oderwij choć kawał koszuli, żebym wstyd męski przykrył. Nie widzisz, żem goły? Co za młodzież teraz…

Na zgliszczach, z obiema rękami wczepionymi w swoje długie kudły, błąkał się Lew Lwowicz, z dysydentów, i szukał czegoś w trawie, której nie było.

— Lewku! Niech no pan pozwoli. To na czym się zatrzymaliśmy? — Nikita Iwanycz owijał lędźwie kamizelką Benedikta. — Spinacz do bielizny… Aj, co za leniwi ludzie… Spinaczy nie chcą używać…