Lew Lwowicz podbiegł i powiedział z przyganą w głosie:
— Agrafkę! Zawsze mówiłem: agrafka! Piękny wynalazek cywilizacji angielskiej.
— Nie ma Anglii, kochany. Musimy sami. Nasz drewniany, lipowy wyrób.
— A to już zapaszek! — krzyknął Lew Lwowicz. — To pachnie gazetą „Jutro”! Zapaszek! Nie po raz pierwszy spostrzegam! Zalatuje!
— Wie pan co, Lewku, rozwińmy lepiej skrzydła, odlećmy może w dal?
— Dobrze!
Dawni ugięli kolana, wzięli się za ręce i unieśli w powietrze. Obaj się śmiali: Lew Lwowicz trochę popiskiwał, jakoby się bał kąpać w zimnej wodzie, a Nikita Iwanycz zaśmiewał się basem: cha, cha, cha. Nikita Iwanycz otrząsał popiół z nóg, stopa o stopę, szybciuteńko, i trochę zaprószył Benediktowi oczy.
— Ej, co tam?! — krzyknął Benedikt, ocierający twarz.
— A nic! — odpowiedzieli tamci z góry.
— Czemuście nie spłonęli?
— A nie chciało się nam! Nie chciało!
— Ale chyba nie umarliście? Co? Czy umarliście? — A myśl sobie, co chcesz!
Ani radości, ani bólu: Dusza, czy mroczna, czy świetlista, Wzleciała już, a wiatr, co hula, Wystygłym w ślad popiołem ciska.
Moskwa — Princeton — Oxford — wyspa Tairi — Ateny — Panormo — FiodoroKuźmiczów — Moskwa
1986–2000