Wtedy przejdzie, jakoby ręką odjął. A to znaczy, że nie Choroba.
A jaka jest ta Choroba, kiedy przyjdzie i co się wtedy stanie — tego nikt nie wie. O tym nawet się nie mówi. A jeśli nawet mówi, to szeptem. A jeśli nawet szeptem, to tylko kiedy nie ma w bliskości Waśki Uszatego.
Bo że Waśka podsłuchuje, to wszyscy wiedzą. A uszu ma, ile kto chce: i na głowie, i pod głową, i na kolanach, i pod kolanami, i w walonkach — wszędzie uszy. Wszelakie: wielgie, małe, okrągłe, długie, i proste dziurki, i różowe trąbki, i jakoby szczelinki, i z włosami, i gładkie, jednym słowem — najróżniejsze. Pytają go:
— Waśka, na co tobie tyle uszu?
A on:
— To nie uszy.
— A co takiego?
I wsuną mu dla śmiechu ogryzek do ucha abo niedokurek, abo inszy śmieć. A najważniejsze uszy, którymi podsłuchuje, wyrosły mu pod pachami. Tak że kiedy do roboty się bierze, to łokcie rozstawia, żeby lepiej słychać było. I mało nie płacze ze złości, bo cóż to za sekret, kiedy wszyscy widzą: uniósł łokcie — znaczy się, będzie podsłuchiwać.
A Warwara Łukiniszna też ma nieszczęście. Straszna jest, kochaneczka, choć oczy zasłaniaj. Głowa goła, bezwłosa, i na całej tej głowie kogucie grzebienie się kołyszą. Nawet z jednego oka grzebień wystaje. To się nazywa „koguci frędzel”. Ale to też nie Choroba, Boże uchowaj, Boże uchowaj. To Effekt. A tak w ogóle to dobra z niej baba, pisze ładnie i czysto. A jeśli skończy ci się atrament, zawsze swojego naleje.
Frędzle to nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. I sanitarze przyjeżdżać nie muszą, nie, nie, nie.
A tu nagle uderzono w kołatkę: zaczynać pracę. Benedikt usiadł za stołem, poprawił świecę, popluł na patyczek pisarski, brwi uniósł, szyję wyciągnął i popatrzył na zwój — co teraz trzeba przepisać. Dostały mu się „Bajki” Fiodora Kuźmicza.
„Żyli sobie dziad i baba — skrobał Benedikt. — Mieli Kwoczkę-Pstroczkę. Zniosła raz kwoczka jajeczko, nie zwyczajne, ale złote…”. Tak, tak, Effekty! Wszyscy mają Effekty! Anfisie Terentijównie przeszłego roku też z kurami zdarzyło się nieszczęście. I to jakie kury były: zgrabne, duże, jak dobrane! Jajca niosły czarne i dropiate — aże miło patrzeć! Kwas z tych jajec od razu do głowy uderzał. Wypijesz kubełek takiego kwasu i od razu — uuuch! Chcesz pokazać, jakiś dziarski. Patrzysz dokoła — a wszystko podwójne. O tam, dziewucha poszła, a wygląda jak dwie dziewuchy. Krzykniesz do niej:
— Dziewczyny! Dalej, poigrajcie ze mną!.. — a tamta od razu w nogi. A tobie sama uciecha! Na Anfisę Terentijównę patrzysz — a jej też dwie jest. Ale z nią igrać nie próbuj, bo wyjdzie Polikarp Matwieicz, a jego też jest dwóch. To nam niepotrzebne, on i w pojedynkę straszny.
A jak śpiewały te kury! Nieraz latem, jak się zmierzchało, jak już miesiąc wzeszedł, zorza dogasła, rosa opadła, od kwiatów zapach poszedł. Chłopaki i dziewuszki siądą na przyzbie, pogryzają orzeszki w zalewie, zajadają świetlaki, a poszturchują się, a podszczypują. Jak się ta pierwsza gwiazdka na niebie pokaże, to kury zaczynają śpiewać. Najpierw postukują jak drewienka, potym trrr, trrr, potym bu bu bu, a już jak się rozśpiewają, to zaczną takie rulady, już tak serce rozgrzeją, jakobyś gdzie leciał. Czy to pędził z góry jakiej, czy też wiersz Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, nie za bardzo zrozumiały, sobie przypomniał: Słowa wpisane w czarne przestworze I już oślepły oczy przepiękne…
Nam już nie straszne śmiertelne łoże I nie słodkie nam łoże namiętne.
W pocie — piszący, w pocie — orzący! Nam inne bliskie są uniesienia: Nad głową lekki płomień tańczący Podmuch — natchnienia A jak nadejdzie jesień z częstym deszczykiem i z wiatrami, wszystkie kury z całej osady wybierają się na południe. Gospodarstwo odprowadzać je przyjdą, smucący się. Najważniejsza kura wyjdzie naprzód, jedną nogę wystawi, skrzydłem machnie — i cały chór rusza za nią. Zaśpiewają na pożegnanie, wzlecą pod niebiosy, pokrążą nad ojczystą krainą, a potym wyciągną się w sznur, kura z kurą się zejdzie, i tak parami odlecą. Ludzie machają im chustkami, a baby to niekiedy i zapłaczą.
No i te kury nagle się wściekły. Przestały latać, przestały śpiewać, jesień minęła, zima za pasem, wszystkie ptaki na południe powędrowały, a te wściekłe — ani rusz. Anfisa Terentijówna mietłą je, prętem — a te się upierają, stroszą i jeszcze jakoby po ludzku zagadały. „Kto? Kto? Kto? Kto?” — tak pytają. A jajca z nich wyszły białe, potężne, okropne. Baba ze strachu mało rozumu nie straciła. Jęła wołać Benedikta na pomoc i razem te przebrzydłe kury wytracili. Jedno jajco zostawili dla ciekawości. Benedikt potym pokazał je Nikicie Iwanyczowi. Staruszek — ten to się niczego nie boi! — rozbił jajco o kraj miski, a wtedy — Boże ratuj! — żółta mokra kuleczka jakoby we wodzie pływała, a kwaśnego słodu nie ma… Panie Boże zmiłuj się! Stary zerwał się na równe nogi, a nawet krzyknął strasznym głosem: „Gdzie reszta?!”. Uspokoili go, posadzili na powrót: „Wszystko jak trzeba, nie trwóżcie się, Nikito Iwanyczu, sami wiemy, przecieśmy nie dzieci. Wytępiliśmy wszystko to plugastwo, wykadzili kurnik brzozowym dymem, żeby znowu się nie zalęgło, i Gogę Nawiedzonego sprowadzili, żeby zamówił na cztery kąty, na cztery dwory, spod morza zielonego, spod dębu palonego, spod kamienia gorącego, spod kozła śmierdzącego, es es — głupi pies, na prawo dmucham, na lewo chucham, ajn cwaj draj, wy-pie-przaj. Zaklęcie mocne, wypróbowane, więc powinno wystarczyć”.
Nikita Iwanycz siadł za stołem, zmrużył oczy, szczęki zacisnął, i tak siedział. Potym spytał, czego się kury najadły, zanim się wściekły. A skąd mamy wiedzieć? Do Anfisy Terentijówny nawet chodził pytać i potem długo myślał. A tę żółtą kulkę, co się w jajcu zalęgła, usmażył na patelni i zjadł. Jej Bogu, zjadł!!! I nic mu nie było.
On to w ogóle nie je jak człowiek. Robachów nie uznaje. Matkę, co prawda, też od nich mgliło. A Benedikt od dziecka bardzo zmyślny był do ich łapania. Nieraz bawi się z dziećmi w ruczajach i kałużach (w gródku gliniastych ruczajków siła), cięgiem w wodzie rękami maca, robachów szuka. Robachy ślepe są i głupie. Nałowi się parę tuzinów. Na patyczek nasupła, ususzy, a potym utrze. A jak jeszcze solone! Najlepsza przyprawa do mysiej zupy. Ojciec zawsze chwalił Benedikta i sam też robachy łowił, a matka twarz krzywiła i machała rękami. Raz Benedikt Iwanyczowi całą wiązkę podarował. Powisiały na sznurku, a stary ich nie tknął. Sąsiadka zajrzała, żeby o ogień poprosić — i zaczęła jęczeć: dobro się marnuje. To jej oddał, wszystkie co do jednego. A przecie łowić je to mordęga; ile się błota nacedzi, zanim się robacha wymaca, a ten jeszcze się wije i w palic gryzie. Jakby tak sam pokopał, toby nie oddawał sąsiadom!
Raz zaszedł Benedikt do starego, a ten siedzi i łychą je klej żółty jako te nacieki, co na klosnach, na ichnich pniach bywają.