— Co to jecie, Nikito Iwanyczu?
— MJUT jem.
— Jaki MJUT?
— A taki, który pszczoły zbierają.
— Czy wy macie rozum?
— A sam spróbuj. Żrecie te myszy i robaki, a potem się dziwicie, że tyle mutantów się namnożyło.
Benedikt zestrachał się, cały zamarł i wyszedł z oczami w słup, otumaniony, nie baczący drogi. Straszno tak: stary w pojedynkę do pszczół w dziupli łaził… O tym, jasna sprawa, Benedikt opowiedział potym chłopom. Ci tylko głowami pokręcili.
— Coś takiego. Pszczoła paskudzi, a my mamy po niej jeść?! A Półtorak — ten, co ma półtorej gęby i jeszcze trzecia noga mu wyrosła — mówi:
— Cóż to nas Nikita Iwanycz do takich rzeczy namawia? A niby Roz-palacz… A pamiętacie, na Mruczusiową Górkę prowadzał chłopaków, chciał, żeby ziemię kopali… Tam, we środku, powiada, jest pogrzebany ARCYDZIEŁ. Ponoć jeszcze tam jest chłop z kamienia, jakiś DŁAWID. A czego nas ma taki dławić, niech się sam dławi tą ziemią…
To prawda, rzeczywiście prowadzał. Ponoć na Mruczusiowej Górce był w Dawnym Czasie MUZEŁUM, i pono tam w ziemi sprośne kamienie są zakopane; białe. Na podobieństwo chłopów i bab ociosane, bez portek; i cycki mają, i wszystko. Na to pewnie ciekawość byłaby popatrzeć, ale nuż to swywola? A i kopać tam trzeba by długo. Po co zresztą kamienne baby, kiedy dokoła pełno żywych? Staruch robi z nas głupich. Potym za nim długo dzieciaki chodziły i się drażniły: „Nikito, co ci to? Nikito, co ci to? Iwanyczu, Iwanyczu, czegoś smętny na obliczu?”.
Tak więc rzecz skończyła się na niczym.
Benedikt westchnął, zdjął paproszek z patyczka pisarskiego i szybko dokończył bajkę o Kwoczce-Pstroczce. I miejsce zostawił, żeby Oleńka narysowała kurkę. A potym książkę odniosą na targowicę i wymienią na wiązkę myszy. Ale mieniać wolno tylko państwowo, żeby nikt sam ze swojej ochoty nie śmiał książek przepisywać; jak się dowiedzą, to ci dopiero dadzą bobu.
A jeszcze mówią… ale niech Waśka Uszaty odejdzie… A jeszcze mówią, że gdzieś tam są starodawne książki. Prawda to czy nie, dosyć, że takie chodzą słuchy. Że te książki jeszcze przed Wybuchem były.
I jeszcze kłamią, że w lesie jest polanka, a na polance cudowny kamień, a pod tym kamieniem jest zakopany skarb. W ciemną noc, kiedy ani miesiąca, ani gwiazd nie widać, trzeba przyjść na tę polankę i to koniecznie boso, ale tyłem do przodu, i jeszcze powtarzać: „Nie to biorę, co precz bieży, biorę to, co w ziemi leży”, a kiedy się przyjdzie na miejsce, trzy razy trzeba się obrócić, trzy razy wysmarkać, trzy razy splunąć i powiedzieć: „Niech ta ziemia się rozstąpi, niechaj skarby mi odstąpi”. Wtedy mgły się zakłębią, z lasu skrzypienie doleci, a ten kamień się odsunie i skarb się odsłoni.
To tam właśnie schowane są te książki, a świecą się jako miesiąc w pełni. Tylko więcej niż jedną brać-łapać nie wolno, a jak ucapisz, to uciekaj, nie oglądający się, a jeśli coś zrobisz nie tak, jak trzeba, to jakoby zasłona zaciągnie się przed oczami i kiedy człek się ocknie, to patrzy, siedzi okrakiem na dachu, na swojej chacie, a w ręku nie ma nic.
Mówią nawet, że u poniektórych można zobaczyć te książki.
DE
Uderzono w kołatkę: obiad. Do domu daleko, przeto Benedikt chodził do Chaty Stołowej. Za dwie blaszki można obiad z dwóch dań dostać. Nie taki zawiesisty jak w domu, ale czy znowu w domu taki zawiesisty? Za to nie trzeba daleko chodzić. Po Oleńkę to przysyłają sanki, bo ona w domu je, kochaneczka.
Do Benedikta przyczepiła się Warwara Łukiniszna. Już dawno na niego swoim jedynym okiem popatrywała. „Idziecie, znaczy się, do Chaty Stołowej? To ja z wami”. I frędzle jej się na głowie kołyszą. Jak iść, to iść. Palic poślinić, świecę zgasić — abo to długo?
Co też luda w Stołowej! Benedikt popchnął Warwarę Łukinisznę z miskami do lady, żeby stanęła w ogonku, bo jeszcze ludzisków się zbiegnie, a sam rzucił się do stołów i dwa miejsca zagarnął. Łychy położył, niby że tu zajęte. I nogą zagrodził, żeby się nie pchali. Łokcie rozstawił, a gębę nasrożył. To zawsze pomaga.
Obcy pcha się, żeby miejsce zająć, popatrzy Benediktowi w lico i, jeśli duchem słabszy, to się odczepi: no, jeszcze pomyśli, z taką gębą zaczynać, uchowaj Boże! Siądę sobie w kątku, gdzieś dalej… Tak to właśnie na każdą rzecz jest sposób.
Wyziewy się rozchodzą. Miski parę dają, łychy stukają, świece skwierczą. Gorąco. Kucharze drą się wniebogłosy:
— Kto tam rdzę pali w izbie? Wyjść! Oddychać nie ma czym! Ale nikt, rzecz jasna, nawet się nie ruszy.
Przyszła Warwara Łukiniszna z miskami. Prawie nic nie wylała, choć ją zdrowo trącali.
No tak. Znowu zupa z myszy. Państwowe jedzenie, jasna sprawa, nie to co domowe. I niby myszy te same, a smak, rozumie się, nie ten sam. Rzadkie. Za to robachów do zupy nakładli, że szczękę można wyłamać. Robachów nie żałują. Zawsze przesolą zupę. A tak łychą pogmerasz, pogmerasz — ledwie jeden mysi ogonek. Może oczko, żeberko.
Kucharza zresztą też trzeba zrozumieć. Pewnie chowa tuszki, lepsze kąski wykrawa i do domu niesie, dla dzieci.
Każdy przecie by tak zrobił. Jedna bo sprawa obcemu gotować, nieznajomemu: kto go tam wie, co za jeden? A całkiem insza — swojemu dzieciątku. Są tacy, co mówią: dla wszystkich trzeba gotować jednako. Gdzie to kto widział?
Obcy to zawsze obcy. Co w nim jest dobrego? Jeśli to, oczywista, nie dziewczyna. No, co dobrego? Może nawet nie jest taki głodny? Pewnikiem jakoś się tam obejdzie. Rozmyśli się i nie zje.
A swój jest swojski. Nawet oczy ma insze. Patrzysz i widzisz: chce mu się jeść. Czujesz po prostu, jak mu wątpia skręca. Swój to trochę jak ty sam. Warwara Łukiniszna wzdycha:
— Widzę, że nieoczyszczone myszy dają.
— Mówią, że nie ma komu robić.
— Rozumiem, ale mimo wszystko. Przyjdźcie do mnie, Benedikcie, ugoszczę was dobrą zupą.
— Dzięki, Warwaro Łukiniszna. Kiedyś na pewno.
A przecie u niej grzebień koguci z oka wyziera. Choćbyś się i nie przypatrywał.
— Dawno już chcę was spytać, Benedikcie. Przepisuję wiersze Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego. A tam bez przerwy się powtarza: koń, koń. Co to znaczy „koń”? Nie wiecie?
Benedikt pomyślał. Jeszcze pomyślał. Nawet poczerwieniał, tak się natężył. Tyle razy to słowo pisał, a jakoś się nie zastanawiał.
— Chyba mysza.
— Czemuż tak myślicie?
— A dlatego: „Czy to ci się żyje marnie, czyliż owsem cię nie karmię?”. To musi być mysza.
— No to dlaczego tam jest: „Bieży koń, a ziemia dudni”.
— Widać jakaś duża mysza. Przecie jak się czasem zaczną tłuc, to zasnąć nie można. Pamiętacie przecie: Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, pisze też: „Życia bieganina mysia, czemu mnie tak trapi dzisiaj?”. To musi być mysza.
— Dziwne jakieś to wszystko. Nie, chyba mnie nie przekonaliście.
Warwara Łukiniszna mnogich wierszy wyuczyła się na pamięć. I cięgiem chce coś wyrozumieć. A czy to mało słów trudnych? Inszy machnie ręką, a ta musi i już. Nawet gada po książkowemu. Jako mateczka nieboszczka gadała. Abo Nikita Iwanycz.
Warwara Łukiniszna mieszka sama. Nieraz myszy nałowi, na targowicę zaniesie i wymienia na książki. A czyta — cięgiem.
— Wiecie, Benedikcie, dla mnie wiersze to wszystko. Nasza praca daje tyle radości. Wiecie, na co zwróciłam uwagę: Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, jest jakoby rozmaity. Rozumiecie, co chcę powiedzieć? On jakoby różnymi głosami przemawiał.