— W końcu to Najwyższy Basza, oby żył długo — nastroszył się Benedikt.
— Nie, ja nie o tym… Nie wiem, jak to wam powiedzieć, ale czuję. Powiedzmy: „Na moście fletnia zaśpiewała, od kwiecia jabłoń biała, a już na niebie dzień bez mała, anioł zieloną gwiazdę niesie, a z mostu dusza osłupiała wyżynie, w której taka chwała, głębinie dziwuje się…”'. To jeden głos. Ale weźmy…
— Na moście? — przerwał jej Benedikt. — To pewnikiem Plugawy Mostek. Wiem, łowiłem tam robachy. Głębina w samej rzeczy niemała. Trzeba uważać! Bo chlupniesz i tyle cię widzieli! Tylko bąble pójdą. A jeszcze deska podgniła. Kiedy koziełki gonią, to ani chybi któryś zleci. Znam to miejsce.
I wyssał kosteczkę.
— Nie, ja nie o tym. Weźmy co inszego: „W podgrodziu, gdzie dotąd ślad stopy, posłuchaj, nie postał, a jeno gdy zbóje najemni, twój zwiastun — osiki liść, biały i niemy, bezgłosy jak upiór w bladości swej głuchej!” — przecie to całkiem inszy głos dźwięczy. Całkiem inszy.
— To podgrodzie też znam! — zawołał Benedikt. — Tam Pachomowi czaszkę rozłupali.
Warwara Łukiniszna głową kręci, patrzy na świecę, a siny płomień drży w jej jedynym oku.
— Nie, nie… Ja wszystko czytam, czytam… Myślę, myślę… Wszystkie wiersze rozdzieliłam na różne kupki. A nitkami zszyłam zeszyciki na nowo. I wiecie, co jest ciekawe?
— Waśka Uszaty też jest ciekawy — powiedział Benedikt. — Oho, jak się rozcapierzył. A niedobrze, że przeszywacie wiersze. To swywola.
— Ach, Boże mój… No, chodźmy do pracy. Zaraz uderzą w kołatkę…
Warwara Łukiniszna powiodła okiem po zadymionej sali. Rdzą tak nakurzyli, aże dychać trudno. Sinawy dym wisi do samej podłogi. W kącie ludkowie, co już swoje zjedli, grają w prztyczki. Dwaj się już nachlali kwasu i leżą na podłodze. Waśka zapisuje, którzy.
— Straszny hałas w tej restauracji — westchnęła Warwara Łukiniszna.
— „W sali pełnej i gwarnej siedziałem przy oknie, o miłości gdzieś smyczki śpiewały…”. Jak myślicie, te smyczki to co?
— Pewnie jakieś dziewuszki grzeczne?
— Nie… Wiecie, tak by się chciało pomówić o sztuce… Naprawdę, przyjdźcie do mnie do domu. Przyjdźcie!
— Dobra, przyjdę kiedyś — rzekł Benedikt bez ochoty. Gdyby nie była taka straszna, toby z zadowolnieniem poszedł. W łaźni by się wyparzył, a potym — w gości. A tak, to nie ma pośpiechu.
No, może jak się oczy przymknie, toby uszła. Bo dobra z niej baba. Jeszcze zupy naleje. Co prawda, tymi wszystkimi rozmowami zaniepokoiła Benedikta.
W Chacie Pracy wszyscy w kupie, ale nie ma Oleńki. Benedikt poczekał, pogryzł patyczek pisarski. Nie przychodzi. To się zdarza: do obiadu jest na miejscu, a potym nie przychodzi. Widać tak trzeba. Nie nasza sprawa. Ale nudno.
Siadł, żeby przepisywać nową bajkę: „Kołaczyk”. Śmieszna taka historia, aże strach. Ten kołaczyk uciekł i od babki, i od dziadka, i od miedźwiedzia uciekł, i od wilka. Toczył się po lesie, jak chciał. Piosnki śpiewał wesołe, z żarcikami: „Jestem sobie kołaczyk, w stodole młócony, we młynie mielony, ze śmietanką zagnieciony, na okienku wystudzony!”. Benedikt, piszący, cieszył się, że taki to kołaczyk. Podśmiewał się. Nawet gębę rozdziawił, kiedy pisał.
A kiedy doszedł do ostatniej linijki, serce się ścisnęło. Kołaczyk zginął! Lis go chap! I zjadł. Benedikt nawet patyczek pisarski odłożył i patrzył na zwój. Zginął kołaczyk. A taki był wesoły. Cięgiem piosnki śpiewał. Życiem się radował. Ciach! I nie ma go. Za co?
Benedikt przełknął ślinę i obwiódł oczami chatę. Wszyscy pochylili się i piszą. Świece pomrygują. Miedźwiedzie pęcherze na oknach nabrały siności. Już się zmierzcha. Pewnikiem zbiera się na zamieć. Namiecie zasp wysokich, zacznie świszczeć w uliczkach, zasypie chaty po same okna. Zajęczą wysokie drzewa w północnych lasach, wyjdzie z lasu kyś, podejdzie do gródka, zawyje żałośnie: kyyyś! kyyyś! A nad gródkiem hula wiatr ze śniegiem, nad domami kołuje i niesie daleko tę dziką skargę. Przedstawił sobie Benedikt, jak to dzieckiem będący, siedział na piecu, zwiesił nogi w walonkach, a za oknem hula zamieć. Trzeszczy sinawa świeczka z mysiego sadła, cienie pląsają na powale, mateczka siedzi przy oknie, wyszywa kolorowymi nitkami zasłonkę abo ręcznik. Spod pieca wyłazi miękki, puszysty Kicio i skacze Benediktowi na kolana. Mateczka Kicia nie lubi; jak on ją za spódnicę capnie, to ona go zawsze strząśnie. Mówi, że nie może patrzeć na jego różowy, goły ogon i na pysek z trąbką. I nie podoba jej się, że palce też ma różowe, jako dziecię. Pono za jej młodości te zwierzaki były całkiem insze. Ee, mało to było kiedyś różnych rzeczy?! A gdyby Kicia nie było, kto by im tyle myszy łowił i skąd by brali sadło na świeczki? A Benedikt go lubi. Wyciągnie się do niego palic, to zaraz łapie rączkami i mruczy.
Mateczka miała ponoć książkę starodawną. Tyle że ją chowała. Bo to mówią, że te książki zaraźliwe. Tak że Benedikt nie tylko jej nie dotykał, ale nawet nie widział, i mateczka surowo zabroniła o niej gadać, zupełnie jakoby jej nie było.
Ojciec chciał spalić, bo się bał. Jakaś Choroba od nich, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się.
Wtedy przyjadą Czerwone Sanie.
A w saniach sanitarze, żeby tak w złą godzinę nie wymówić. Jadą Czerwonymi Sańmi — tfu, tfu, tfu — w czerwonych opończach, zamiast oczu mają zrobione szparki i twarzy nie widać, tfu, tfu, tfu.
Siedzi tedy Benedikt na piecu, a mateczka wyszywa, a zamieć za oknem wyje, świeczuszka ledwo się tli jako ogienek nad bagienną rdzą, a w kątach ciemno, ojciec już spać się zabrał i przyodziewek zrzuca.
Nagle jak nie wrzaśnie: „Aaaa!”. Oczy wypuczył i na brzuch sobie patrzy, a tylko krzyczy i krzyczy. A brzuch ma jakoby pryszczaty abo jakoby go kto brudnymi łapskami upaćkał. Krzyczy tedy: „Choroba! Choroba!”.
Mateczka — nogi w walonki, chustkę na głowę i do drzwi: po Nikitę Iwanycza.
Ojciec:
— On powie! Powie! — i za spódnicę ją łapie.
Niby że Nikita Iwanycz powie sanitarzom. Ale gdzie tam! Wyrwała się i w tę zamieć.
Przylatują z Nikitą Iwanyczem. A ten:
— No, co tam? Pokażcie. Cóż — neurodermia. Trzeba jeść mniej myszy, to samo przejdzie. Nie drapcie się.
I rzeczywiście, przeszło. A starodawną książkę ojciec i tak znalazł i spalił. Bał się nie tyle zarazy, ile sanitarzy, żeby w złą godzinę nie wymówić.
Bo ci zabierają ludzi i leczą, a z onego leczenia już nikt nie wraca. Dotąd jeszcze nikt.
Strach nawet o tym pomyśleć. Idzie się ulicą i nagle świsty-krzyki: to pędzą Czerwone Sanie. A zaprzężona jest do nich szóstka wygeneratów. I wtedy tak jak jesteś — czy masz na sobie kożuch, czy siermięgę abo latem koszulę — rzucasz się na bok, w zaspę abo w błoto przydrożne, głowę rękami zasłonisz, skulisz się: Boże zmiłuj się! Ratuj! Wcisnąć by się w ziemię, w glinę się schować, w ślepego robacha zmienić — byle tylko nie mnie! Nie mnie, nie mnie, nie mnie, nie mnie!..
A tamci są coraz bliżej i tupot coraz silniejszy — diabli ich nadali! Pęd, świst, szóstka dyszy ochryple, grudy błota lecą spod płóz… Przejechali. Cisza. Tylko z dala dolatuje coraz cichszy tupot walonków.
Nie jestem chory, nie jestem, nie, nie, nie. Nie muszą, nie muszą przyjeżdżać sanitarze, nie, nie, nie. Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się, nie, nie, nie.
JE
Jak już Kicio pomarł, to i myszy nie miał kto łapać. Wiele to nałapiesz gołymi rękami? Pewnie, nauka w miejscu nie stoi, bez ustanku rozwija się. Benedikt czasem pętle majstruje, śmiertelne pętliczki. Ukręci z nitek tęgi sznurek, solidnie natrze mysim sadłem, z jednego końca uczyni pętlę, specyjalnie, żeby się ślizgała, sprawdzi palicem — i na łowy. Podłogi u nas pełne szczelin, szczerbate, ale nie tyle od naszego ubóstwa, ile po to, żeby myszom łatwiej się wyłaziło: dalej, dalej, tutaj, kochaneczko! Powiadają, że u bogatych ludków, którzy mają domy wysokie, ukraszone, piętrowe — na ten przykład basza, abo który tak się upasł, niepoczciwie żyjący — ci mają wszystkie szpary pozatykane i nie duje u nich nawet w najgorszy mróz. A jak dobywają jadło? A tak, że u nich w piwnicy siedzą specyjalne raby, które są przyuczone do rzucania się na myszy, i więcej to już nic nie umieją. Siedzą te raby, jak mówią ludzie, przez calutki czas w piwnicy, w ciemnościach zupełnych, a widzą jako za dnia. A na światło wyjść nie mogą, od dziennego światła zaraz ślepną, i cała ich rabska moc łapimysia na tym się kończy. Wszystko to być może.