Выбрать главу

– Skąd? – Z uporem potrząsnęła głową. – Po prostu… tak po prostu… dobra… cześć.

– No to cześć.

Kierowca zniknął. Trzasnęły drzwi wejściowe.

Wanna się napełniła. Woda sięgała do pach. Nikołajewa zakręciła kran. Położyła się.

– Boże… kat, kat, kat… kat, kat, kat…

Piana syczała wokół jej zapłakanej twarzy. Nikołajewa zapadła w drzemkę.

Po 22 minutach do łazienki zajrzała Natasza.

– Ala, wstawaj.

– Czego chcesz? – Nikołajewa z niezadowoleniem otworzyła oczy.

– Parwazik przyjechał.

Nikołajewa szybko usiadła.

– O ty dziwko. Nakablowałaś?

– Sam przyjechał.

– Sam! Zdzira! Czekaj, poprosisz ty mnie jeszcze kiedyś o bieliznę!

– Spadaj…

Natasza trzasnęła drzwiami.

Nikołajewa przesunęła mokrymi rękami po twarzy. Zakołysała się.

– Ale kurwa… ale ścierwo…

Wstała ociężale. Wzięła prysznic. Zakręciła na głowie ręcznik. Wytarła się. Włożyła szlafrok. Wyszła na korytarz.

– Częste mycie skraca życie! – rozległo się w kuchni.

Nikołajewa skierowała się w tamtą stronę.

W kuchni siedziało dwóch mężczyzn. Parwaz: 41 lat, niski, czarne włosy, śniady, kilkudniowy zarost, drobne rysy twarzy, w szarej jedwabnej marynarce, czarnej koszuli, wąskich szarych spodniach, w butach ze sprzączkami.

Pasza: 33 lata, tęgi, jasne włosy, jasna cera, mięsista twarz, w srebrno-liliowym dresie Pumy i niebieskich adidasach.

– Czeszcz, krasawyca. – Parwaz zbliżył zapałkę do papierosa.

Nikołajewa oparła się o framugę.

– My sze chyba dogadali. – Zaciągnął się. – Po dobroci. Ty mne cosz obecała. No? Różne słowa mówyła. Przyszengała. No? Albo cosz u mne z pamenczą ne tak?

– Parwazik, mam problem.

– Jaki?

– Dali mi nieźle popalić.

– Niby kto? – Parwaz wypuścił długą smugę dymu z wąskich, małych ust.

Nikołajewa rozchyliła szlafrok.

– O, popatrz.

Mężczyźni spojrzeli w milczeniu na siniak.

– Rozumiesz, to jakieś w ogóle… Do tej pory nie mogę dojść do siebie. Daj fajkę.

Parwaz podał jej paczkę Dunhilli, zapałki. Zapaliła jednego. Odłożyła papierosy i zapałki na stół.

– No więc, wczoraj zrobiłam numer przy rurze, no i przeszłam się po klubie – wyhaczyć coś ekstra. Ludzi było mało. No i dwóch typów siedzi, jeden kiwnął na mnie. Podeszłam, poczarowałam, cyckami zatrzęsłam. Mówi do mnie: siadaj, posiedź chwilę. No to usiadłam, zamówili szampana. Wypiliśmy, zaczęli pierdolić jakieś bzdury. Zwykłe dupki, handlują jakimiś nawilżaczami powietrza. Jeden z Litwy czy z Łotwy, taki wysoki przystojniak, imię miał jakieś trudne… Ritas-chuitas… nie pamiętam, a drugi gruby, Walerij. No i mówię, zimno mi, pójdę się ubrać. „Tak, tak, oczywiście. I wróć do nas.” No to ubrałam się i przyszłam do nich. „Co byś chciała?” Mówię: „Zjadłabym coś”. Zamówili szaszłyk z jesiotra. „Od dawna robisz striptiz?” Mówię, że od niedawna. „A skąd jesteś?” Z Krasnodaru. No i różne takie tam. A potem ten Łotwin mówi: „Może pojedziemy do mnie?” Ja mu na to: trzysta dolców za noc. „Nie ma problemu”. No i zapłacili rachunek, wytoczyli się. I ja z nimi. Mieli wołgę, taką białą, zupełnie nową. Wsiadłam z nimi. I tylkośmy odjechali od klubu, jak jeden mi – bach! maskę z jakimś chujstwem. Od razu na ten… o tak… na pysk. I tyle. Jak się ocknęłam: ciemno, leżę, ręce z tyłu w kajdankach, benzyną śmierdzi. W bagażniku. Leżę. Tam koło mnie jakieś chujostwo. No, a samochód jedzie i jedzie. W końcu się zatrzymał. Otworzyli bagażnik, wyciągnęli mnie. W jakimś lesie. Już było rano. Rozebrali mnie i przywiązali do brzozy. Tak! A usta to już wcześniej mi zakleili. Jakimś takim plastrem… No?! A potem… Potem to już jakiś całkowity odjeb! Mieli taki… taką skrzynię. A tam leżała siekiera, no, jakby kamienna. Na krzywym drągu. Ale to nie był kamień, tylko lód. Taka siekiera z lodu. No. I tego, jeden palant wziął tę siekierę, zamachnął się i j-a-a-a-k nie jebnie mnie w klatę! O, tu dokładnie. A drugi mówi: „Gadaj wszystko”. Ale usta mam przecież zaklejone! I ryczę, ale nie mogę mówić! A te złamasy stoją i czekają. I znowu: jeb w klatę! I znowu: gadaj. A ja już odlatuję, ból, kurwa, strach jakiś. I trzeci raz. Jeb! Wtedy padłam. No. A potem się ocknęłam: coś jakby szpital. I jakiś koleś mnie rżnie. Podniosłam krzyk, a ten wyciąga nóż i przystawia mi do gardła. No! No i przerżnął sobie. I dał sobie w szyję. Leżę – nie mam siły ruszyć palcem. A on mówi: „Teraz tu będziesz mieszkać”. Mówię: „Po chuja?” A on: „Będziesz nasza”. Mówię: „Będziecie mieli problemy, jestem od Parwaza Słojenego.” A on mówi: „Twój Parwaz może mi naskoczyć”. No, szybko się nawalił. Mówię: „Chce mi się do kibla”. Zawołał jakiegoś sanitariusza, takiego dzika. I on mnie zaprowadził. Idę goła korytarzem, widzę, fiut mu stoi. Weszłam do kibla, a ten za mną: „Wypnij się!” No, musiałam, co było robić. Zerżnął mnie, wyszedł na korytarz. A w kiblu okno było takie, coś w stylu tych nowych. No i bez żadnych krat! Otworzyłam okno, wylazłam po cichu, tam był jakiś las. Jak wyrwałam do lasu! Biegłam i biegłam. W końcu dotarło do mnie – to są Góry Worobjowe. Wyszłam na drogę, złapałam stopa, no i Nataszka widziała, jak przyjechałam. To miejsce, no, ten szpital, mogę znaleźć.

Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.

– Nu, brat, a ty sze dzywysz – skond u nas take straty. – Parwaz zgasił papierosa. Roześmiał się: – Szekera, kurwa, z lodu! A może ze złota? Co? Albo brylantów? Co? Ty pomylyła sze, to ne był lód, tylko brylanty. Brylantowa szekera na persz, na persz. Co? Dobrze. Na zdrowe dobrze robi.

– Parwazik, przysięgam, to… – Nikołajewa podniosła ręce.

– Szekera z lodu… w pyzdu! – śmiał się. Rozkręcał się coraz bardziej. – Kurwa, Pasza. Lodowa szekera! Ne, brat, nam potrzebny inny biznes. Konec. Idzemy na bazar sprzedawacz skarpety!

– Parwazik, Parwazik! – Nikołajewa się przeżegnała.

Pasza splótł swoje potężne dłonie. Dużymi palcami nerwowo kręcił młynka. Wymamrotał falsetem:

– Ej, druciaro, robisz się bezczelna, co? To już normalnie nie chcesz pracować? Znudziło ci się normalne życie? Wolisz, jak jest gorzej? Ostrzej? Żeby cię po łbie bili?

– Przysięgam, Parwazik, na wszystkie świętości! – Nikołajewa przeżegnała się. Padła na kolana. – Przysięgam na matkę! Na świętej pamięci ojca! Parwazik! Jestem wierząca! Na Matkę Przenajświętszą przysięgam!

– Wierząca? A gdzie twój krzyżyk? – zapytał Pasza.

– Te skurwysyny nawet krzyżyk mi zerwali!

– Krzyżyk? Take złe? – Parwaz pokręcił głową.

– Mało mnie nie ukatrupili! Do tej pory cała się trzęsę! Jak nie wierzysz, to jedźmy na Góry Worobjowe, znajdę to miejsce, jak Boga kocham!

– Co kocham? Jake, kurwa, kocham? Tylu cze wyruchało, że zapomyj o „kocham”!

– Jak nie wierzysz – zawołaj Nataszkę! Ona wszystko widziała! Jak przylazłam goła i zjebana!

– Nataszka! – krzyknął Pasza.

Natasza zjawiła się od razu.

– Kiedy ona przyszła?

– Gdzieś z godzinę temu.

– Goła?

– Goła.

– Sama?

– Z jakimś dupkiem.

– Pasza, ten koleś mnie podwiózł, jak…

– Zamknij się, pizdo. I co to za dupek?

– Jakiś taki z kolczykiem, brodaty… Była mu winna kasę. I w łazience obciągnęła mu druta.

– Ale to za to, że mnie podwiózł! Za podwiezienie! Przecież wybiegłam bez niczego!

– Zamknij się, przechodzona szmato. O czym pierdolili?

– A o niczym. Obciągnęła na szybko, powiedziała, jak będziesz miał ochotę, to wpadnij jeszcze.