– O ty, cipo niemyta! – Nikołajewa z wściekłością patrzyła na Nataszę.
– Parwazik, ona powiedziała, że nie da mi więcej bielizny. – Natasza nie zwracała uwagi na Nikołajewą.
Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.
– Parwazik… – Nikołajewa kołysała głową. – Parwazik… ona kłamie, dziwka, ja… przecież ona cały czas chodziła w moich sukienkach! Wszystko dla niej robiłam!
– Kto jest w domu? – zapytał Parwaz Nataszę.
– Lenka i Suła. Śpią.
– Dawaj je tutaj.
Natasza wyszła.
– Parwazik…
Nikołajewa klęczała. Twarz miała wykrzywioną. Z oczu trysnęły jej łzy.
– Parwazik… ja… ja… powiedziałam całą prawdę… nawet tyciusio nie skłamałam, przysięgam… przysięgam… przysięgam…
Trzęsła głową. Ręcznik się rozwiązywał. Jego róg zasłonił jej twarz.
Parwaz wstał. Podszedł do zlewu. Nachylił się nad wiadrem na śmieci.
– Ja czy wtedy uwerzył. Ja czy wtedy wybaczył. Ja czy wtedy pomógł.
– Parwazik… Parwazik…
– Ja czy wtedy oddał dowód.
– Przysięgam… przysięgam…
– Ja wtedy pomyszlał: Ala kobeta. A teraz już wem: Ala ne kobeta.
– Parwazik…
– Ala szmata.
Z wiadra na śmieci wyjął pustą butelkę po szampanie. Z obrzydzeniem wziął w dwa palce:
– „Pósłodke”.
Gwałtownym ruchem odsunął stół. Postawił butelkę na podłodze pośrodku kuchni.
Weszła Suła: 23 lata, drobna, kasztanowe włosy, śniada, nieciekawa twarz, duży biust, zgrabna, kwiaciasty szlafrok.
A zaraz za nią – Lena: 16 lat, wysoka, dobrze zbudowana, ładna twarz, długie jasne włosy, różowa piżama.
Obie stanęły w drzwiach. Za nimi pojawiła się Natasza.
– Dzewczynky, mam nedobre weszczy – odezwał się Parwaz. – Bardzo nedobre.
Wsunął ręce do wąskich kieszeni. Uniósł się na palcach, zakołysał.
– Dzysz w nocy Ala zrobyła cosz brzydkego. Zachowała sze jak stara szmata. Skoszyła na lewo. Olała nas wszystkych. Nasrała na nas wszystkych.
Zamilkł. Nikołajewa klęczała. Szlochała.
– Rozberaj sze – rozkazał Parwaz.
Nikołajewa rozwiązała pasek szlafroka. Poruszyła ramionami. Szlafrok ześlizgnął się z jej nagiego ciała. Parwaz ściągnął jej z głowy ręcznik.
– Szadaj.
Wstała. Przestała pochlipywać. Podeszła. Nastawiła się. Spróbowała nadziać się na butelkę pochwą.
– Ne pyzdom! Dupom szadaj! Pyzdom na mne zarabacz bendzesz!
Wszyscy patrzyli w milczeniu. Nikołajewa nadziała się na butelkę odbytem. Balansowała.
– Szedżecz! – krzyknął Parwaz.
Siadła swobodniej. Zapiszczała. Wsparła się rękami o podłogę.
– Bez ronk, pyzdo! Bez ronk! – Parwaz kopnął ją w rękę. I mocno przycisnął ramiona.
– Sze-dżecz!
Nikołajewa zaczęła krzyczeć.
Moho
19.22.
Ulica Twerska 6
Ciemnogranatowy peugeot 607 wjechał na podwórze. Zatrzymał się.
Z tyłu za kierowcą z gazetą w ręku siedział Barenboim: 44 lata, średniego wzrostu, łysiejący blondyn, mądra twarz, niebieskie oczy, wąskie okulary w złotej oprawce, ciemnozielony trzyczęściowy garnitur.
Doczytał gazetę. Rzucił ją na przednie siedzenie. Podniósł wąską czarną teczkę.
– Jutro bądź o pół do dziesiątej.
– Dobrze – kiwnął głową szofer: 52 lata, pociągła twarz, popielate włosy, duży nos, duże usta, brązowa kurtka, niebieska koszulka.
Barenboim wysiadł. Skierował się do bramy numer 2. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Wydostał ją. Przystanął. Przyłożył telefon do ucha:
– Tak. No? Przecież już się umówiliśmy. O dziewiątej. Tam. Nie, lepiej na górze, lepsza kuchnia i ciszej. Co? To czego do mnie do kancelarii nie zadzwonił? Co? Alosza, no co to za rozmowy… jakiś głuchy telefon! Jak ja mogę zaocznie udzielać porad? Niech normalnie przyjedzie. W ogóle z obligacjami teraz jest w porządku, kursy zwyżkują już drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. Co? Dobra. Tak… A, Alosza, słyszałeś o Wołodi? Tam normalnie nocą podkosili koparkę i wykopali czerpakiem dwa bankomaty. Tak! Sawwa mi opowiadał. Zapytaj go, on zna szczegóły. Tak to się teraz załatwia. No, cześć.
Barenboim wszedł do bramy.
Skinął głową dozorczyni: 66 lat, szczupła, peruka, okulary, szaro-różowa bluzka, brązowa spódnica, walonki.
Wsiadł do windy. Wjechał na drugie piętro. Wysiadł. Wyjął klucze. Zaczął otwierać drzwi.
Nagle coś szturchnęło go w plecy. Próbował się odwrócić, ale ktoś mocno złapał go za lewe ramię.
– Nie oglądać się. Patrzeć przed siebie. Barenboim spojrzał na swoje drzwi. Stalowe. Pomalowane na szaro.
– Otwieraj – rozkazał niski męski głos.
Barenboim dwukrotnie przekręcił klucz.
– Wchodzimy. Szarpniesz się, to rozwalę cię na miejscu.
Barenboim nie szamotał się. W policzek wpijał mu się tłumik pistoletu. Pachniał smarem.
– Nie rozumiesz? Liczę do jednego.
Barenboim popchnął drzwi. Wszedł do ciemnego przedpokoju.
Ręka w brązowej rękawiczce wyjęła klucz z zamka. Mężczyzna wszedł za Borenboimem. I od razu zamknął za sobą drzwi.
– Włącz światło – polecił.
Barenboim namacał klawisz wyłącznika. Nacisnął. Od razu rozbłysło światło w całym pięciopokojowym mieszkaniu. I rozbrzmiała muzyka: Leonard Cohen, Susanna.
– Na kolana – mężczyzna szturchnął Barenboima pistoletem między łopatki.
Barenboim ukląkł na beżowym dywaniku.
– Ręce do tyłu.
Wypuścił teczkę. Wyciągnął ręce do tyłu. Na nadgarstkach szczęknęły kajdanki. Mężczyzna zaczął obszukiwać mu kieszenie.
– Pieniądze leżą w gabinecie na stole. Około dwóch tysięcy. Więcej nie mam – wymamrotał Barenboim.
Mężczyzna nadal go obszukiwał. Wyciągnął z kieszeni portfel. Telefon komórkowy. Złotą zapalniczkę Gucci.
Wszystkie przedmioty położył na podłodze.
Otworzył teczkę: służbowe papiery, dwie fajki w skórzanym futerale, puszka tytoniu, zbiór opowiadań Borgesa.
– Wstawać. – Mężczyzna wziął Barenboima pod rękę.
Barenboim wstał. Zerknął na nieznajomego.
Mężczyzna: 36 lat, niewysoki, mocnej budowy ciała, niebieskie oczy, krótko ostrzyżone blond włosy, grube rysy twarzy, pasemko jasnych wąsów, płaszcz w stalowym kolorze, jasnoszary szalik, na ramionach czarny skórzany plecak.
– Ruszaj. – Pchnął Barenboima pistoletem.
Barenboim ruszył naprzód. Minęli pierwszy salon z kolistym akwarium i wyściełanymi meblami. Weszli do drugiego. Umeblowany był na modłę japońską: niskie meble, na ścianach wisiały trzy zwoje i płaski telewizor. W kącie stała wieża hi-fi. Kształtem przypominała czarnogranatową piramidę.
Mężczyzna podszedł do piramidy. Przyjrzał jej się.
– Jak to wyłączyć?
– Tam jest pilot – Barenboim kiwnął głową w kierunku niskiego kwadratowego stołu. Czarnogranatowy pilot leżał na brzegu.
Mężczyzna podniósł go. Nacisnął przycisk POWER. Muzyka ucichła.
– Siedzieć – naparł na ramię Barenboima. Posadził go na niskim pufie z czerwoną poduszką.
Schował pistolet do kieszeni. Zdjął plecak. Rozwiązał go. Wyciągnął młotek i dwa stalowe alpinistyczne haki.
– Jakie tu są ściany?
– To znaczy? – Blady Barenboim mrugał z napięciem.
– Cegła, beton?
– Z cegły.
Mężczyzna zerwał ze ściany dwa zwoje. Przymierzył się. I trzema uderzeniami wbił hak w ścianę. Na wysokości swoich ramion. Odszedł na mniej więcej dwa metry. I wbił drugi hak. Na tej samej wysokości. Potem wyjął komórkę. Wybrał numer.