– Wszystko w porządku. Chodź. Otwarte.
Niebawem do mieszkania weszła Dibicz: 32 lata, wysoka, szczupła, szerokie ramiona, blondynka, szaroniebieskie oczy, surowa koścista twarz, szaro-granatowy płaszcz, granatowy beret, granatowe rękawiczki, granatowo-żółty szalik, podłużna sportowa torba.
Rozejrzała się. Mimochodem rzuciła okiem na Barenboima.
– Dobra.
Mężczyzna wyjął z plecaka sznur. Rozciął go nożem na pół. Razem podnieśli Barenboima. Zdjęli mu kajdanki. Zaczęli zdejmować marynarkę.
– Nie możecie po ludzku powiedzieć, czego chcecie? – zapytał.
– Na razie nie możemy. – Dibicz chwyciła go za prawą rękę, obwiązała sznurem.
– Nie trzymam pieniędzy w domu.
– Nie potrzebujemy pieniędzy. Nie jesteśmy złodziejami.
– To kim jesteście? Agentami ubezpieczeniowymi? – Barenboim uśmiechnął się krzywo. Oblizał suche wargi.
– Nie, ani złodziejami, ani agentami – poważnie odpowiedziała Dibicz. – Ale jesteś nam bardzo potrzebny.
– Do czego?
– Wyluzuj. I nic się nie bój.
Przywiązali go za ręce do wbitych w ścianę haków. – Jesteście sadystami? – Barenboim stał z rozciągniętymi na boki rękami.
– Nie. – Dibicz zdjęła palto. Miała na sobie granatowy kostium z tenisu.
– Czego chcecie? Do kurwy nędzy, czego? – Głos Barenboima nagle się urwał.
Mężczyzna zalepił mu usta taśmą klejącą. Dibicz rozpięła torbę. Leżała w niej podłużna minilodówka. Otworzyła ją. Wyjęła lodowy młot.
Mężczyzna rozpiął Barenboimowi kamizelkę i koszulę. Rozerwał podkoszulek. Niespodziewanie Barenboim kopnął go w pachwinę. Mężczyzna zgiął się wpół. Zasyczał. Padł na kolana.
– Złamas…
Dibicz czekała. Oparła się o młot.
– O kurwa… – jęknął mężczyzna, krzywiąc się z bólu. Dibicz odczekała jeszcze chwilę. Spojrzała na wiszący na ścianie zwój.
– Obu, lód się topi.
Mężczyzna podniósł się. Podeszli do przywiązanego Barenboima, który próbował kopnąć Dibicz.
– Trzymaj go za nogi – powiedziała.
Mężczyzna skoczył. Objął Barenboima za kolana. Ścisnął. Zamarł.
– Mów sercem! – Dibicz wzięła potężny zamach.
Młot ze świstem zatoczył półokrąg. Spadł na pierś Barenboima.
Barenboim wrzasnął.
Dibicz przyłożyła ucho do jego piersi.
– Mów, mów, mów…
Barenboim wrzeszczał. Szamotał się.
Dibicz cofnęła się. Wzięła zamach. Uderzyła. Z całej siły.
Młot pękł. Kawałki lodu rozleciały się dookoła.
Barenboim jęknął. Zwisł na sznurach. Głowa opadła mu na pierś.
Dibicz przylgnęła do niej uchem.
– Mów, mów, mów…
W klatce piersiowej pojawił się dźwięk.
Dibicz wsłuchała się.
Mężczyzna również słuchał.
– Mo… ho… – wymówiła Dibicz.
Wyprostowała plecy. Rzekła z zadowoleniem:
– Na imię ma Moho.
– Moho – wymówił mężczyzna. Zmarszczył czoło. Uśmiechnął się.
Brat i siostry
Barenboim otworzył oczy.
Siedział w trójkątnej wannie. Ciepłe strumienie wody przyjemnie opływały jego ciało. Naprzeciw siedziały dwie nagie kobiety.
Ar: 31 lat, pulchna, blondynka, niebieskie oczy, duży biust, krągłe ramiona, roześmiana wiejska gęba.
Ekos: 48 lat, malutka, zgrabna, blondynka, niebieskie oczy, twarz życzliwa i mądra.
W obszernej łazience panował półmrok. Tylko trzy grube niebieskie świece paliły się na brzegu wanny.
– Witaj, Moho – powiedziała malutka kobieta. – Jestem Ekos. Twoja siostra.
– Witaj, Moho – uśmiechnęła się pulchna. – Jestem Ar, twoja siostra.
Barenboim otarł wilgotną twarz. Obejrzał się. Zatrzymał wzrok na świecy.
– A ja jestem Boris Barenboim. Moja jedyna siostra, Anna Barenboim-Wickers zginęła w wypadku samochodowym w 1992 roku. Niedaleko Los Angeles.
– Teraz będziesz miał wiele sióstr i braci – powiedziała Ekos.
– Wątpię. – Barenboim dotknął dużego siniaka na piersi. – Mama przeniosła się już na tamten świat. Ojciec leży po wylewie. I prawdopodobieństwo, że uszczęśliwi mnie bratem albo siostrą, jest praktycznie równe zeru.
– Pokrewieństwo nie jest jedyną formą braterstwa.
– Oczywiście. Jest jeszcze braterstwo w nieszczęściu – kiwnął głową Barenboim. – Kiedy żywcem kładą człowieka do bratniej mogiły.
– Jest braterstwo serc – cicho wyrzekła Ar.
– To jak jeden drugiemu sprzedaje zastawkę sercową? A sobie wstawia sztuczną? Słyszałem o czymś takim. Niezły biznes.
– Moho, twój cynizm jest nudny. – Ekos ujęła go za lewą rękę. Ar – za prawą.
– Bo ja w ogóle jestem nudnym człowiekiem. Dlatego żyję samotnie. A cynizm to jedyne, co mnie ratuje. A raczej – ratowało. Do drugiego marca.
– Dlaczego do drugiego marca? – Ekos głaskała pod wodą jego nadgarstek.
– Bo drugiego marca podjąłem błędną decyzję. Postanowiłem jeździć tylko z kierowcą, bez ochroniarza. Chwilowo oddać go Ricie Sołouchinej. Która? Potrzebowała kierowcy. Bo? Oparzyła sobie rękę. Kiedy? Przygotowywała fondue. Roztopionym serem, oparzyła rękę serem…
– Żałujesz, że jej pomogłeś? – Ar głaskała jego drugą rękę.
– Żałuję, że na chwilę zdradziłem swój cynizm.
– Zrobiło ci się jej żal?.
– Nie, nie to… po prostu podobają mi się jej nogi. I to, jak pracuje.
– Moho, to dość cyniczny argument.
– Nie, gdyby był naprawdę cyniczny, nie zrobiłbym z siebie dupka. Dupka. Którego złapali gołymi rękami.
– Czyżby nie byli w rękawiczkach? – Ekos uniosła wąskie brwi. Obie z Ar się roześmiały.
– Tak – Barenboim na chwilę zacisnął usta – te skurwysyny były w rękawiczkach. A przy okazji, dziewczynki, gdzie są moje okulary?
– Wchodzisz do wanny w okularach?
– Czasem.
– Przecież zachodzą parą.
– To mi nie przeszkadza.
– Widzieć?
– Myśleć. No więc gdzie one są?
– Z tyłu.
Odwrócił się. Koło jego głowy, na marmurowym podium leżały okulary i zegarek. Zegarek wskazywał 23.55.
Włożył okulary. Zaczął wkładać zegarek.
W uchylonych drzwiach stanęła naga dziewczynka: 12 lat, niekształtne chude ciało, bezwłosy wzgórek łonowy, jasne krótkie włosy, duże niebieskie oczy, spokojna, dobra twarz.
Niezgrabnie przerzuciła nogę przez niewysoki brzeg wanny, weszła do niej. Zbliżyła się do Barenboima i uklękła przed nim.
– Witaj, Moho.
Barenboim spojrzał na nią posępnie.
– Jestem Ip.
Już chciał coś odpowiedzieć, kiedy zauważył na piersi dziewczynki dużą białą bliznę. Popatrzył na swój siniak.
– Mogę położyć rękę na twojej piersi? – zapytała dziewczynka.
Barenboim przeniósł wzrok na jej bliznę, potem spojrzał na kobiety. Obie miały pośrodku piersi taką samą bliznę.
– Co, was… też? – Poprawił okulary.
Kobiety kiwnęły głowami, nie przestając się uśmiechać.
– Szesnaście razy uderzyli mnie lodowym młotem w pierś. – Ar uniosła się na kolanach. – Spójrz.
Zobaczył zabliźnione rany na jej piersi.
– Trzy razy traciłam przytomność. Póki moje serce nie przemówiło i nie wypowiedziało mego prawdziwego imienia: Ar. Po tym odnieśli mnie do kąpieli, obmyli, założyli opatrunek na rany. A potem jeden z braci przylgnął swoją piersią do mojej. I jego serce zaczęło rozmawiać z moim sercem. A ja płakałam. Pierwszy raz w życiu płakałam ze szczęścia.