Barenboim poruszył się. Słabo krzyknął. Usiadł. Zajęczał. Potem znów upadł, wyciągnął się jak długi. Zaczął łapczywie oddychać. Otworzył oczy. Na czarnym niebie pomiędzy strzępiastymi chmurami słabo pobłyskiwały gwiazdy.
Dziewczynka zeszła z zaspy. Leciutko zachrzęścił śnieg. Podeszła do bramy i skryła się za nią. Dało się słyszeć słabe brzęczenie i brama została zamknięta.
Barenboim drgnął i lód zachrzęścił. Stanął na czworakach. Popełzł. Potem wsparł się na rękach. Z trudem wstał. Chwiejąc się, wyprostował plecy.
– Oooo… nie.
Spojrzał na ulicę. Na zaspę.
– Nie… o, mój Boże… – Potrząsał głową.
Podszedł do bramy. Zaczął tłuc w nią brudnymi pięściami.
– Ej… ej… no…
Chwilę nasłuchiwał. Wokół panowała cisza.
Barenboim rzucił się na bramę. Zaczął w nią łomotać rękami i nogami. Spadły mu okulary.
Nastawił uszu. Cisza.
Chlipnął parę razy. Przylgnął do bramy. Osunął się na ziemię i rozpłakał. Wstał, cofnął się, potem na ugiętych nogach rozpędził się i z impetem kopnął w bramę.
Posłuchał. Żadnej odpowiedzi.
Nabrał w płuca więcej powietrza i krzyknął na cały głos.
Echo poniosło krzyk po okolicy.
Gdzieś daleko zaszczekał pies. Potem drugi.
– No, proszę… błagam! – wykrzykiwał Barenboim, waląc pięściami w bramę. – No, przecież błagam! No, przecież błagam! Błagam!! Kurwa… przecież błagam!!!
Przeraźliwy krzyk przeszedł w rzężenie. Barenboim zamilkł. Oblizał wargi.
Zza chmur wypłynął cienki księżyc. Dwa psy szczekały ospale.
– Nie… tak to nie wolno… – Barenboim odszedł od bramy. Okulary zachrzęściły mu pod nogami. Schylił się, podniósł je. Pękło lewe szkło. Ale nie wypadło.
Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł okulary. Wsadził je na nos. Chustkę wrzucił do kałuży. Pociągnął nosem i westchnął. Powlókł się ulicą.
Doszedł do skrzyżowania i skręcił. Doszedł do następnego. Omal nie wpadł pod samochód. Czerwona niwa ostro zahamowała, obryzgując go wodą z kałuży.
– Coś ty, pojebało cię? – Kierowca otworzył drzwi: 47 lat, szczupła pomarszczona twarz, zapadnięte policzki, metalowe zęby, skórzany kaszkiet.
– Wybacz, przyjacielu. – Barenboim wsparł się rękami o maskę. Znużony westchnął: – Podwieź mnie na milicję. Zostałem napadnięty.
– Co? – Kierowca złośliwie zmrużył oczy.
– Podwieź, zapłacę… – Barenboim otarł z twarzy bryzgi wody. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni. Wyjął portfel, otworzył. Podsunął go pod brudny reflektor: wszystkie cztery karty kredytowe były na miejscu. Ale jak zwykle ani jednego rubla. Co jeszcze? Jeszcze jedna: VISA Electron z jego nazwiskiem. Nigdy takiej nie miał, był posiadaczem VISA Gold. Obejrzał nową kartę: – What’s the fuck?
W rogu dostrzegł napisany odręcznie kod PIN: 6969.
– No jak tam, długo będziem stać? – zapytał kierowca.
– Już, już… Słuchaj… a jaka tu stacja?
– Kratowo.
– Kratowo? – Barenboim popatrzył na jego kaszkiet. – Szosa Noworiazańska… Odwieź mnie do Moskwy, przyjacielu. Dam sto dolców.
– Akurat. Odwal się od samochodu – ze złością odparł kierowca.
– Albo na milicję… to znaczy do Riazanki… podwieź mnie do Riazanki!
Kierowca zatrzasnął drzwi. Niwa ostro ruszyła. Barenboim w ostatniej chwili odskoczył na bok. Samochód skręcił za róg. Barenboim popatrzył na kartę.
– Kurwa… gwiazdka z nieba… z PIN-em! Blef, na sto procent!
Schował kartę i wsunął portfel do kieszeni. Ruszył ulicą. Mijał ogrodzenia i ciemne dacze. Kulił się z zimna. Wsunął ręce do kieszeni spodni.
W oknach jednej daczy paliło się światło.
Przy zamkniętej na głucho bramie była furtka. Barenboim podszedł do niej. Szarpnął. Furtka była zamknięta.
– Halo! Jest tam kto? – krzyknął.
W domu zaszczekał pies. Barenboim odczekał chwilę. Nikt nie zareagował. Krzyknął jeszcze raz. I jeszcze. Pies szczekał.
Barenboim nabrał mokrego śniegu i ulepił śnieżkę. Rzucił nią w okno werandy.
Pies wciąż szczekał. Nikt nie wyszedł.
Barenboim splunął.
– Śpiąca królewna, kurwa… mógłbym z armaty strzelać…
Ruszył ciemną ulicą. Ulica zaczęła się zwężać. Zmieniła się w błotnistą ścieżkę z parkanami po obu stronach: zielonym i szarym.
Barenboim szedł dalej. Cienki lód trzeszczał mu pod nogami.
Ścieżka nagle się urwała. Miał przed sobą strome zbocze. Błotniste, z wodą i śniegiem. W ciemnościach niewyraźnie widać było niezbyt szeroką rzekę. Czarną; płynęły po niej pojedyncze kry.
– Koniec balu, gasną świecę, fuck you slowly…
Barenboim postał przez chwilę. Skulił się. Obrócił. Poszedł z powrotem. Zrównał się z oświetlonym domem. Ulepił śnieżkę, podrzucił ją w powietrzu. Kopnął. I nagle rozpłakał się na głos, jak bezbronne dziecko. Biegł, płacząc. Przystanął. Krzyknął:
– Nie… no, tak nie… o, mamuniu… ooo! Kutas… kutas jebany… ooo! To po prostu… po prostu… kutas…
Wysmarkał nos w palce. Pochlipując, poszedł dalej. Skręcił w prawo. Potem w lewo. Wyszedł na szeroką ulicę. Właśnie jechała ciężarówka.
– Ej, szefie! Ej! – krzyknął ochryple i rozpaczliwie. Pobiegł za ciężarówką.
Ciężarówka się zatrzymała.
– Szefie, podwieź mnie pan! – Barenboim podbiegł do auta.
– Gdzie? – Z okna wyjrzał pijany kierowca: 50 lat, ordynarna, ziemista twarz, czapka z królika, szary waciak, papieros.
– Do Moskwy.
– Do Moskwy? – uśmiechnął się kierowca. – W dupę jeża, jadę spać.
– No, a do stacji?
– Do stacji? Toż to przecież tu zaraz, gdzie tam jechać?
– Blisko?
– No.
– Ile będzie piechotą?
– Dziesięć minut, w dupę jeża. Idź, o tam… – machnął z okna brudną ręką.
Barenboim odwrócił się. Poszedł drogą. Ciężarówka odjechała.
W dali pojawiły się reflektory. Barenboim podniósł prawą rękę. Pomachał.
Samochód wyminął go.
Doszedł do stacji. Pod nocnym sklepem monopolowym stało białe żiguli. Kierowca kupował piwo.
– Przyjacielu, posłuchaj – podszedł Barenboim. – Mam duży problem.
Kierowca zerknął nieufnie: 42 lata, wysoki, korpulentny, okrągła twarz, brązowa kurtka.
– Co?
– Ja… muszę tu znaleźć jeden dom… nie pamiętam numeru…
– Gdzie?
– Tu… tu niedaleko.
– Ile?
– Pięćdziesiąt dolców.
Kierowca przymrużył obrzęknięte świńskie oczka.
– Najpierw forsa.
Barenboim automatycznie wyciągnął portfel, ale się zreflektował:
– Nie mam gotówki… zapłacę, zapłacę potem.
– Odpada. – Kierowca pokręcił masywną głową.
– Zaraz, poczekaj… – Barenboim dotknął brudną ręką policzka. Potem zdjął z lewej ręki zegarek.
– Masz, zegarek… szwajcarski… Kosztuje tysiąc dolców… rozumiesz, napadli na mnie. Jedźmy, znajdziemy ich.
– Nie gram w cudze gry. – Kierowca pokręcił głową.
– Przyjacielu, nie będziesz stratny!
– Jak napadli, to idź na milicję. Tu niedaleko.
– Na cholerę mi milicja… no w czym problem, tysiąc dolców! Maurice Lacroix! – Barenboim potrząsał zegarkiem.
Kierowca pomyślał, pociągnął nosem:
– Nie, nic z tego.
– O żeż, kurwa mać… – westchnął znużony Barenboim. – No, coś ty taki nieużyty…