– Thanks a lot, honey child.
Otworzył drzwi. Wyszedł.
Szczurze serce
4.00.
Ulica Twerska 6.
Barenboim otworzył drzwi swojego mieszkania. Wszedł. Włączył światło. Zagrała muzyka. I jak zwykle zaśpiewał Leonard Cohen.
Barenboim stał przy uchylonych drzwiach. Rozglądał się po mieszkaniu. Wszystko było jak dawniej. Zamknął drzwi. Przeszedł się po pokojach. Zajrzał do łazienki. Do kuchni.
Nie ma nikogo.
W japońskim salonie na niskim stole leżały: teczka, komórka, zapalniczka. Spojrzał na ścianę. Wszystkie trzy zwoje wisiały na swoim miejscu. Podszedł. Zdjął lewy zwój. Dziura po wbitym haku była starannie załatana. Wilgotna farba emulsyjna jeszcze nie wyschła. Dziura pod drugim zwojem załatana była w ten sam sposób.
– O żeż, kurwa… – Pokręcił głową. – Czysta robota. Solidna firma.
Uśmiechnął się.
Otworzył teczkę. Przejrzał papiery: wszystko na swoim miejscu. Wyjął fajkę, nabił. Zapalił. Podszedł do półokrągłego akwarium. Zagwizdał. Rybki ożywiły się, wypłynęły pod powierzchnię.
Wyjął z niszy w ścianie chińską czarkę z pokrywką. Otworzył. W czarce była karma dla rybek. Zaczął sypać karmę do akwarium.
– Moje wygłodniałe…
Rybki łapczywie chwytały pokarm.
Barenboim zamknął czarkę. Postawił w niszy.
Wyłączył muzykę. Wyciągnął z japońskiej szafki butelkę whisky Famous Grouse. Nalał pół szklanki. Napił się. Usiadł, wziął do ręki komórkę. Położył ją na stole. Wstał. Poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę.
Była pusta. Tylko na drugiej półce stały cztery jednakowe miski z sałatkami. Zapakowane w przezroczystą folię.
Wziął sałatkę z buraczków, postawił na stole. Wyjął łyżkę. Usiadł. Zaczął łakomie jeść. Zjadł wszystko. Pustą miskę wstawił do zlewu. Wytarł usta serwetką.
Wrócił do japońskiego pokoju. Podniósł słuchawkę telefonu. Wybrał numer. Machnął ręką.
– Shutta fuck up!
Rzucił słuchawkę na stół. Powtórnie nalał sobie whisky. Wypił. Wyczyścił zgaszoną fajkę. Zaczął ją nabijać tytoniem. Odłożył. Wstał. Podszedł do akwarium.
Patrzył na ryby.
– Darling, stop confusing me with your wishful thinking… – zaśpiewał.
Westchnął. Ze smutkiem skrzywił wąskie wargi. Pstryknął w grube szkło. Rybki rzuciły się w jego stronę.
Poszedł do łazienki. Puścił wodę. Postawił szklankę z whisky na brzegu wanny. Rozebrał się. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Dotknął siniaka na piersi.
– Mów, serce… mów, zastawko serca… Barany!
Zaśmiał się ze znużeniem.
Wszedł do wanny.
Dopił whisky.
Zakręcił wodę.
Oparł głowę na zimnym zagłębieniu.
Odetchnął z ulgą.
Zasnął.
Przyśniło mu się, że jest nastolatkiem. Stoi przy furtce daczy ojczyma w Sosenkach i patrzy na drogę. Nadchodzą tamtędy Witek, Karaś i Giera. Wybierają się razem na salarewskie wysypisko śmieci. Chłopaki zbliżają się. W rękach mają kije do przetrząsania śmietniska. On bierze kij stojący przy ogrodzeniu, wychodzi na drogę. Maszerują dziarsko i radośnie. Wczesny ranek, środek lata, sucha, nieupalna pogoda. Jest mu przyjemnie i lekko na duszy. Dochodzą do wysypiska. Jest ogromne, aż po sam horyzont.
– Będziemy przetrząsać z południa na północ – mówi Karaś. – Tam leżą turbiny.
Przetrząsają śmietnisko. Barenboim zapada się po pas. Po chwili jeszcze głębiej. Tam jest podziemie. Nieznośny smród. Ciężkie i lepkie śmieci kołyszą się jak trzęsawisko. Barenboim krzyczy ze strachu.
– Nie panikuj! – chichocze Giera i łapie go za nogi.
– To prawdziwe katakumby – wyjaśnia Witek. – Tam mieszkają rodzice akceleratorów.
Po katakumbach chodzą ludzie, poruszają się dziwaczne pojazdy.
„Trzeba by znaleźć komputerowe ciasto, to wtedy w domu zrobię buty przemieszczenia dla supermocnych spalinowozów” – myśli Barenboim, przetrząsając śmieci.
W śmieciach migocą najprzeróżniejsze przedmioty. Nagle Karaś i Giera rozbijają kijami ścianę. Z otworu dobiega ponury łoskot. „To turbiny” – domyśla się Barenboim. Zagląda w otwór i widzi ogromną pieczarę, pośrodku której wznoszą się niebieskawe turbiny. Huczą ponuro, bucha z nich dym. Gryzie w oczy.
– Spadamy stąd, póki nas nie zgniotły! – radzi Witek.
Biegną krętym przejściem, grzęznąc w lepkich, chlupoczących śmieciach. Barenboim natyka się na kawałek komputerowego ciasta. Srebrzystoliliowy, pachnący benzyną i bzami. Wyciąga ciasto z kupy śmieci.
– Zlep je po brzegach, bo się rozlutuje! – mówi Karaś.
Nagle z komputerowego ciasta wyskakuje szczur.
– Jebany, zeżarł program! – wrzeszczy Witek.
Witek, Giera i Karaś zaczynają tłuc szczura kijami. Szare ciało podryguje, szczur piszczy żałośnie. Barenboim patrzy na niego. Czuje jego bijące serce. To najdelikatniejsza bryłka, z której rozchodzą się na cały świat fale najczulszych wibracji, piękne fale miłości. I co najbardziej ekscytujące – nie mają nic wspólnego z agonią i przerażeniem ginącego szczura, istnieją same z siebie. Przenikają ciało Barenboima. Serce ściska mu przypływ silnego wzruszenia, radości i szczęścia. Rozpycha chłopaków, podnosi okrwawionego szczura. Płacze, pochyla się nad nim. Wilgotne oczka szczura zamykają się. Jego serce kołacze, posyłając ostatnie pożegnalne fale miłości. Barenboim chwyta je swoim sercem. Rozumie język serc. Jest nieprzekładalny. Jest piękny. Barenboim płacze ze szczęścia i smutku. Szczurze serce drgnęło ostatni raz. I zatrzymało się: NA ZAWSZE! Barenboima przeszywa ból po stracie tego maleńkiego serca. Przytula zakrwawione ciałko do piersi. Płacze na głos, jak w dzieciństwie. Płacze długo i bezradnie.
Barenboim się przebudził.
Jego nagie ciało podrygiwało w wodzie. Łzy obficie płynęły po policzkach. Z trudem podniósł głowę. Skrzywił się: pierś i szyja bolały jeszcze mocniej. Usiadł w wystygłej wodzie. Otarł łzy. Spojrzał na zegarek: spał 1 godzinę 21 minut.
– O-la-la… – Z trudem wyszedł z wanny. Zdjął ręcznik z suszarki. Wytarł się. Odwiesił ręcznik na miejsce. Odwrócił się do lustra. Podszedł. Zajrzał w swoje niebieskie oczy. Czarne źrenice przypomniały mu wilgotne szczurze oczka.
– Jadł komputerowe ciasto… – wymamrotał. Zaszlochał: – Jadł… jadł i jadł… bydlaki…
Skurcz wykrzywił mu twarz. Z oczu trysnęły łzy.
Wdriebiezgi
00.44.
Klub „Punkt”.
Koncert grupy „Leningrad” zbliżał się do finału. Wokalista Sznur zaśpiewał:
W czarnym, czarnym mieście czarnymi nocami
Czarne sanitarki z czarnymi siostrami
Jadą, wciąż się śmieją, piosenki śpiewają.
Ludzie w czarnym mieście jak muchy padają!
A mnie to po chuju…
Sznur skierował mikrofon na salę. Stało tam i tańczyło ze trzystu młodych ludzi. Sala krzyczała:
– …Bo ja jestem z mięsa!!!
Wszyscy zaczęli skakać i śpiewać.
Łapin skakał i śpiewał ze wszystkimi. Obok skakała i śpiewała Ilona: 17 lat, wysoka, szczupła, żywa, roześmiana twarz, skórzane spodnie, buty na platformie, biała bluzka.