Cała trójka słuchała. W piersi chłopaka rozległ się słaby przerywany warkot.
– Jest! – rzucił się Uranow.
– Dzięki ci, Boże! – Gorbowiec odrzucił młot.
– Tak też myślałam! – Rutman radośnie się zaśmiała. Chuchała w palce.
Wszyscy przylgnęli do piersi chłopaka.
– Mów sercem! Mów sercem! Mów sercem! – krzyczał Uranow.
– Mów, mów, mów, kochaniutki! – mruczał Gorbowiec.
– Mów sercem, sercem mów, sercem… – radośnie szeptała Rutman.
W okrwawionej, posiniałej piersi pojawiał się i znikał dziwny słaby dźwięk.
– Podaj imię! Podaj imię! Podaj imię! – powtarzał Uranow.
– Imię, kochaniutki, imię powiedz, imię! – Gorbowiec gładził płowe włosy chłopaka.
– Swoje imię, imię podaj, podaj imię, imię, imię… – szeptała Rutman do bladoróżowego sutka.
Zamarli. Zdrętwieli. Nastawili uszu.
– Ural – powiedział Uranow.
– Ur… Ura… Ural! – Gorbowiec poskubał sobie brodę.
– Urrraaal… Uraaaal… – Uszczęśliwiona Rutman przymknęła powieki.
Zapanowało radosne ożywienie.
– Szybko, szybko! – Uranow wyjął kozik z drewnianą rączką.
Przecięli sznury. Zdarli mu plaster z ust. Położyli chłopaka na betonowej podłodze. Rutman przyniosła apteczkę. Wyjęła amoniak. Podsunęła chłopakowi pod nos. Uranow przyłożył mu mokry ręcznik do rozbitej piersi. Gorbowiec podparł chłopaka ramieniem. Ostrożnie potrząsnął.
– No, kochaniutki, no, malutki…
Chłopak drgnął całym wątłym ciałem. Buty na grubej podeszwie zaczęły ślizgać się po podłodze. Otworzył oczy. Odetchnął ciężko. Wypuścił gazy. Postękiwał.
– No i dobra. Popierdź sobie, kochaniutki, popierdź… – Gorbowiec gwałtownym szarpnięciem podniósł chłopaka z podłogi. Stawiając pewnie krzywe, mocne nogi, zaniósł go do samochodu.
Uranow wziął do ręki młot. Resztkę lodu roztrzaskał o podłogę. Trzonek wrzucił do lodówki. Zamknął ją i zaniósł do samochodu.
Gorbowiec i Rutman usiedli z tyłu. Między sobą posadzili chłopaka. Musieli go podtrzymywać. Uranow otworzył bramę. Wyjechał w wilgotną ciemność. Wysiadł. Zamknął bramę. Znowu siadł za kierownicą. Samochód pomknął wąską i nierówną drogą.
Reflektory oświetlały pobocze z resztkami brudnego śniegu. Świecący cyferblat pokazywał 00.20.
– Masz na imię Jurij? – Uranow spojrzał na chłopaka w górne lusterko.
– Ju… rij… Łapin… – stęknął z wysiłkiem.
– Zapamiętaj, że twoje prawdziwe imię brzmi Ural. Twoje serce podało to imię. Do dziś nie żyłeś, tylko wegetowałeś. Teraz zaczniesz żyć. Dostaniesz wszystko, co zechcesz. Będziesz miał wielki cel w życiu. Ile masz lat?
– Dwadzieścia…
– Spałeś przez te całe dwadzieścia lat… Teraz się obudziłeś. My, twoi bracia, obudziliśmy twoje serce. Jestem Ire.
– A ja Rom. – Gorbowiec głaskał chłopca po policzku.
– A ja Oham. – Rutman mrugnęła porozumiewawczo. Odsunęła kosmyk ze spoconego czoła Łapina.
– Odwieziemy cię do kliniki, gdzie ci pomogą dojść do siebie.
Chłopiec lękliwie spojrzał z ukosa na Rutman. Potem na brodatego Gorbowca.
– Ale… ja… kiedy ja… kiedy… ja muszę…
– Nie zadawaj pytań – przerwał Uranow. – Jesteś w szoku. Musisz się przyzwyczaić.
– Słabyś jeszcze. – Gorbowiec głaskał go po głowie. – Poleżysz sobie, potem pogadamy.
– Wtedy wszystkiego się dowiesz. Boli? – Rutman ostrożnie przykładała mokry ręcznik do okrągłych krwiaków.
– Bo…li… – Chłopiec zapłakał. Zamknął oczy.
– No i w końcu ręcznik się przydał. Moczyłam go i moczyłam przed każdym opukiwaniem. A tu – pustka. I trzeba wyżymać wodę! – roześmiała się Rutman. Ostrożnie objęła Łapina. – Słuchaj… to super, że jesteś nasz. Tak się cieszę…
Jeep zakołysał się na wyboistej drodze. Chłopiec krzyknął z bólu.
– Spokojnie, dzie tak gonisz… – Gorbowiec poskubywał brodę.
– Bardzo boli, Ural? – Rutman z przyjemnością wypowiedziała nowe imię.
– Bardzo… a-a-a-a! – Chłopiec jęczał i krzyczał.
– Już, już. Zaraz przestanie trząść. – Uranow prowadził teraz ostrożniej.
Samochód wytoczył się na Szosę Jarosławską. Skręcił. Ruszył w stronę Moskwy.
– Jesteś studentem – powiedziała Rutman – uniwerek moskiewski, dziennikarstwo.
Chłopiec w odpowiedzi tylko jęknął.
– Ja też studiowałam. Ekonomię na uczelni pedagogicznej.
– Chopie, ty się chyba, tego… – Gorbowiec uśmiechnął się. Pociągnął nosem. – Zestrachał się maleńki i sfajdał!
Od Łapina czuć było kałem.
– To całkiem normalne. – Uranow, mrużąc oczy, wpatrywał się w drogę.
– Kiedy mnie opukiwali, też zrobiłam brązowy twarożek. – Rutman wpatrywała się uważnie w chudą twarz chłopaka. – A i zlałam się też nieźle. A ty… – dotknęła go między nogami – z przodu masz sucho. Nie jesteś Ormianinem?
Chłopak pokręcił głową.
– Masz coś kaukaskiego w rysach. – Przesunęła palcem po garbatym nosie Łapina.
Ten znów potrząsnął głową. Twarz pobladła mu jeszcze bardziej. Pokryła się potem.
– A może z krajów nadbałtyckich, co? Masz ładny nos.
– Daj se spokój, akurat go tera nos najbardziej obchodzi – warknął Gorbowiec.
– Oham, przekręć do kliniki – polecił Uranow.
Rutman wyjęła komórkę, wybrała numer.
– To my. Mamy brata. Dwadzieścia. Tak. Tak. Ile? No, jakieś…
– Dwadzieścia pięć – podpowiedział Uranow.
– Będziemy za pół godziny. Tak.
Schowała komórkę.
Łapin oparł głowę na jej ramieniu. Zamknął oczy. Zapadł w półsen.
Podjechali do kliniki.
Prospekt Nowołużniecki 7.
Zatrzymali się przy portierni. Uranow pokazał przepustkę. Podjechali pod dwupiętrowy budynek. Za szklanymi drzwiami stali dwaj muskularni sanitariusze w niebieskich fartuchach.
Uranow otworzył drzwi samochodu. Podbiegli sanitariusze z łóżkiem na kółkach. Wyciągnęli Łapina. Ten ocknął się i krzyknął słabym głosem. Położyli go na łóżku. Przypięli rzemieniami. Powieźli do kliniki.
Rutman i Gorbowiec zostali przy samochodzie. Uranow ruszył za łóżkiem.
W izbie przyjęć czekał na nich lekarz: nalany, zgarbiony, gęste szpakowate włosy, złote okulary, starannie przystrzyżona bródka, niebieski fartuch.
Stał pod ścianą. Palił. W ręce trzymał popielniczkę.
Sanitariusze podjechali do niego z łóżkiem.
– Jak zwykle? – zapytał lekarz.
– Tak. – Uranow spojrzał na jego brodę.
– Jakieś komplikacje?
– Chyba mostek pęknięty.
– Jak dawno? – Lekarz zdjął z klatki piersiowej Łapina ręcznik.
– Ze… czterdzieści minut temu.
Wbiegła asystentka: wiek nieokreślony, średni wzrost, kasztanowe włosy, poważna twarz o wystających kościach policzkowych.
– Przepraszam.
– Tak… – Lekarz zgasił papierosa. Postawił popielniczkę na parapecie. Nachylił się nad Łapinem. Dotknął opuchniętego fioletowego mostka. – A więc tak: dać mu „głupiego Wańkę”. Potem na rentgen. I do mnie.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył do drzwi.
– Mam zostać? – zapytał Uranow.
– Nie ma powodu. Rano.
Lekarz wyszedł. Asystentka rozpieczętowała strzykawkę i nasadziła igłę. Przełamała dwie ampułki i pobrała zawartość do strzykawki.
Uranow przesunął ręką po policzku Łapina. Ten otworzył oczy. Podniósł głowę i rozejrzał się. Odkaszlnął. Szarpnął się, usiłując wstać z łóżka.
Sanitariusze rzucili się na niego.
– Nie-e-e-e! Nie-e-e-e! Nie-e-e-e!! – wrzeszczał ochryple.
Przycisnęli go do łóżka i zaczęli rozbierać. Zapachniało świeżym kałem. Uranow wydmuchnął powietrze.
Łapin charczał i płakał.
Sanitariusz zacisnął mu opaskę na chudym przedramieniu. Asystentka nachyliła się, trzymając w dłoni strzykawkę.
– Nie warto cierpieć…
– Ja chcę zadzwonić do do-o-o-mu… – wyszlochał Łapin.
– Już jesteś w domu, bracie – uśmiechnął się do niego Uranow. Igła weszła w żyłę.