Ilona sama przewiązała sobie przedramię opaską. Usiadła naprzeciw Komara. Wyciągnęła rękę. W zgięciu widać było kilka śladów ukłuć.
– Ilona, bo ja nie czaję, grali same stare kawałki? – Wika zapaliła papierosa.
– Nie, nie tylko… – Ilona z rozdrażnieniem zaciskała i otwierała pięść.
– „A jak przyjdzie lato, za miasto ruszamy. Łopata do ręki i zapierdalamy”? Tak?
– Tak, tak, tak… – Ilona mamrotała ze złością.
– A mnie się podoba ich: ta-ta-ta… jeden przygrzewa, ja wolę gazolić, ale przecież mogę prędko wypierdolić.
Komar bez pośpiechu znalazł odpowiednie miejsce.
– O, tak, rybciu, dobrze, że nie nadużywasz.
– A co ja, idiotka jestem, czy co? – Ilona uśmiechnęła się nerwowo.
– Kto tam was, kobiety, wie! – Igła weszła w żyłę.
Łapin uśmiechnął się. Przeciągnął. Poruszył ramionami.
– Ale… to coś zupełnie innego…
– Co innego? – zapytała Wika. – Speedball? No! Bardziej odpałowe niż zwykła hera!
– Bardziej. Ale nie lubię, jak ktoś pierdoli: speedball, speedball, a sam ni chuja nie próbował… Dużo u nas jest takich mętnych typów, lepaków.
– A dlaczego? – Wika uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Bo każdy kutas chce być mądrzejszy niż jest naprawdę. Mądrzejszy i mieć większy autorytet. Wszyscy łoją się swoim autorytetem, tylko o tym myślą. Jakby jedynym celem człowieka na ziemi było osiągnięcie pozycji w społeczeństwie za wszelką cenę, nawet za cenę cudzych cierpień.
Wika z Komarem spojrzeli po sobie.
– Tak. Czego jak czego, ale cierpień to u nas – od zajebania… – Komar z uśmiechem wprowadzał działkę w żyłę Ilony.
– Oj… – Ilona zamknęła oczy. Zgięła rękę w łokciu. Zakasłała.
Wika wyciągnęła do Komara skłutą rękę.
– Tu jest jeszcze miejsce.
– Tylko nie stój mi nad karkiem.
– Sorki, Komar.
Ilona przeciągnęła się.
– Lajtowo!
Pocałowała Łapina. Objął ją niezgrabnie.
– Komar, tylko się nie spiesz. – Wika patrzyła na igłę.
– Źrenice mam szerokie? – Ilona schyliła się nad Łapinem.
– Tak – odpowiedział poważnie.
– Ładne? Jaki kolor?
– Coś… takiego… wiesz… – spocony Łapin patrzył jej uważnie prosto w oczy – to coś… to są takie kule… wiesz, są takie chińskie kule harmonii… trzeba je przetaczać w jednej ręce, robi się je z drogich kamieni, coś w rodzaju jaspisu, i kiedy taka kula… kula cin albo can, chyba, cin… no… i jedna kula tam leży, to z niej płynie taka energia, bioenergia, i tam są jeszcze elektryczne kumulacje, wszystko to razem… i jeszcze energia kamienia, a przecież mało wiemy o energii kamieni, kamienie są zajebiście stare… ale kiedyś były miękkie, jak gąbka, a potem już pod wpływem czasu skamieniały i stały się prawdziwymi kamieniami i nagromadziło się w nich takich informacji nie do wyjebania, że to jak taki super kartridż… tam jest zapisane do chuja i trochę… to znaczy do chuja wszystkiego, o wszystkim… różne wydarzenia, różni ludzie, wszystko, co się zdarzyło, wszystko jest w kamieniach… i komputery niepotrzebne, trzeba tylko mądrzej korzystać z kamieni, znaleźć do nich podejście… normalne, kompetentne podejście… i wtedy wszystko będzie stało jak chuj, człowiek zostanie władcą świata.
– Górną wargę masz super. – Ilona radośnie dotknęła palcem jego wargi.
Piasek
12.09.
Magazyn firmy handlowej „Cargo”.
Prospekt Nowojasieniewski 2.
Duży, półotwarty hangar, mnóstwo skrzynek i pudeł z produktami spożywczymi. Na czterech paczkach z przetworami warzywnymi leżał metrowy arkusz grubej dykty. Wokół dykty siedzieli na skrzynkach i palili papierosy:
Wołodia Słoma: 32 lata, średniego wzrostu, krępej budowy ciała, brunet, zasępiona, nieruchoma twarz z małym złamanym nosem, krótki kożuszek.
Dato: 52 lata, mały, gruby, łysy, okrągła, zawsze uśmiechnięta twarz, rozpięty biały płaszcz, biały sweter z cienkiej wełny, jedwabna beżowa koszula z wysokim kołnierzem, białe skórzane spodnie, złoty zegarek Tissot, złota bransoleta, złoty sygnet z rubinem.
Chmielów: 42 lata, średniego wzrostu, szczupły, szatyn, twarz szczupła, pociągła, spokojna, lekko zatroskana, stalowoszara kurtka, niebieski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, niebiesko-czerwony krawat.
Zadzwoniła komórka Chmielowa.
– Tak – przyłożył ją do ucha.
– Przyjechali – oznajmił głos.
– Ilu?
– Sześciu… siedmiu w dwóch samochodach.
– No to przepuść tylko Ślepego i dwóch goryli.
– Się robi.
Dato rzucił niedopałek na betonową podłogę. Nadepnął go czarnym lakierowanym butem.
– We dwóch tego nie dotachają.
– To ich problem – wymamrotał Chmielow.
– I co, jak zwykle? – Słoma pociągnął nosem i wstał.
– Jak zwykle, Wowa – Dato klepnął się po pulchnych kolanach.
Otwarto drzwi. Do hangaru wszedł Hasan Ślepy: 43 lata, mały, szczupły, śniady, łysawy, z garbatym nosem, w czarnym skórzanym płaszczu. Za nim z trudem weszło dwóch osiłków z potężną metalową skrzynią.
Dato wstał. Wyszedł Hasanowi naprzeciw. Objęli się. Dwukrotnie dotknęli policzkami.
– Witaj, Dato.
– Witaj, mój drogi.
Dwóch osiłków opuściło skrzynię na podłogę.
– Postawcie tutaj – malutką pulchną ręką Dato wskazał dyktę.
Dwóch osiłków dźwignęło skrzynię. Postawiło ją na dykcie. Dykta pękła, ale wytrzymała.
– Siadaj, mój drogi. – Dato skinął głową.
Słoma przysunął do nóg Ślepego skrzynkę z makaronem.
– Dato, niech nas zostawią samych. – Ślepy rozpiął płaszcz.
– Dlaczego, mój drogi?
– Jest temat.
– To moja załoga, Hasan. Przecież ich znasz.
– Znam ich, Dato. Ale niech nas zostawią.
Dato i Chmielow spojrzeli po sobie. Ten kiwnął głową.
– Dobrze, mój drogi. Zrobimy, jak chcesz. Wyjdźcie się przewietrzyć.
Chmielow, Słoma i tamci dwaj wyszli. Hasan usiadł na skrzynce. Zmęczony potarł policzki. Dato stał w milczeniu.
– Rozmyśliłem się, Dato – odezwał się Hasan.
– Nie rozumiem. Jak to się rozmyśliłeś?
– Nie sprzedaję.
– Dlaczego?
Hasan splótł ręce. Dotknął kciukami koniuszka ostrego garbatego nosa.
– No… Nie sprzedaję i już.
Dato uśmiechnął się szerzej niż zwykle.
– Nie rozumiem cię, Hasan. Dlaczego nie sprzedajesz? Cena ci nie odpowiada? Chcesz więcej?
– Nie. Cena ta sama. Zawsze mi odpowiadała.
– No to o co chodzi?
– O nic. Po prostu – nie chcę.
Dato spojrzał na niego uważnie.
– Wspólasie, co z tobą? Chory jesteś? Masz jakieś problemy?
– Nie jestem chory, brachu. I nie mam żadnych problemów. Ale towaru nie sprzedaję.
Dato zamilkł. Wyciągnął złotą papierośnicę. Wyjął papierosa i powoli go zapalał. Zrobił parę kroków. Zwrócił się do Hasana:
– Więc po co przyniosłeś towar, skoro nie chcesz go sprzedawać?
– Żeby ci, brachu, pokazać.
– Widziałem go wcześniej. Nie raz.
– A to pooopatrz jeszcze raz. Poooopatrz uważnie.
Hasan wstał. Otworzył zamki skrzyni. Odsunął metalowe wieko. Pod nim była biała plastikowa pokrywa. Hasan pociągnął za nią. Otworzył. W środku leżała lodówka. Całkowicie zasypana piachem.
Dato na mgnienie zastygł z papierosem w ustach.