– Był jeden problem, kochany. Ale już go wyeliminowaliśmy. Teraz wszystko jest w porządku.
– Coś z dostawą?
– Nie. Sprawy wewnętrzne.
Uranow kiwnął głową. Rozejrzał się.
– No co, zaczynamy?
– Zaczynaj, kochany.
Uranow podniósł rękę. Frop otworzył tylne drzwi jeepa. Wysiadła z niego Mer. Podeszła do samochodu Dato.
Łom otworzył bagażnik. Leżał tam kufer-lodówka. Łom go otworzył. W kufrze pobłyskiwał lód.
Mer zdjęła granatowe skórzane rękawiczki, schowała je do kieszeni. Przez chwilę stała i patrzyła na lód. Potem położyła na nim ręce. Zamknęła oczy.
Wszyscy zamarli.
Minęły 2 minuty 16 sekund.
Mer otworzyła usta. Z gardła razem z wydechem wyrwał jej się jęk. Zdjęła ręce z lodu i przycisnęła do swoich zaczerwienionych policzków.
– W normie.
Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Uranow przekazał Dato walizkę. Dato otworzył ją, spojrzał na paczki dolarów. Kiwnął głową, zamknął walizkę. Mer odwróciła się i poszła do swojego samochodu. Łom zamknął kufer, wyjął z bagażnika, podał Fropowi. Frop zaniósł do samochodu. Łom zatrzasnął bagażnik.
– Kiedy następna partia? – zapytał Dato.
– Mniej więcej za dwa tygodnie. Zadzwonię. – Uranow włożył ręce do kieszeni beżowego płaszcza.
– Dobrze, kochany.
Uranow energicznie uścisnął mu dłoń, odwrócił się i raźnym krokiem ruszył do samochodu. Dato, Łom i Słoma wsiedli do audi.
– Przelicz. – Dato podał walizkę Słomie. Ten otworzył, zaczął liczyć pieniądze.
Lincoln navigator zapalił i szybko odjechał.
Łom odprowadził go długim spojrzeniem.
– Mimo wszystko nie jarzę tego, Dato.
– Co? – Dato zapalił papierosa.
– No, ci blondyni… co to za lód?
– Co cię to obchodzi? Zdałeś towar i szlus. Jedziemy.
Łom uruchomił samochód, wyjechał na szosę:
– No to jasne. Ale co, nie można im podsunąć innego lodu? Bo to, kurwa, szkoda. Jakiś kawałek lodu i taki smród dookoła: lód, lód, lód. A co to za lód? Nikt nie wie. A jeszcze schodzi za sto patoli. Jakieś to wszystko popierdolone.
– A ja nie chcę wiedzieć. – Dato wypuścił kłąb dymu. – Każdy doi jak mu stoi. Ważne, że nie jest radioaktywny. I nie toksyczny.
– Sprawdzałeś?
– A jak?
– No to tym bardziej – można podłożyć lewuchę. Co, zamrozimy dwa wiadra wody. I chuj! – zarechotał Łom.
– Szczaw jesteś. Chociaż garowałeś – ziewnął Dato.
– Już byli tacy mądrzy – wymamrotał Słoma, przeliczając dolary.
– Kto? – zapytał Łom.
– Wowik Szaturski. Potem go znaleźli. Na wysypisku, kurwa. Z poderżniętym gardłem.
– O kurwa! – zdziwił się Łom. – To ten… poczekaj! Co, on też woził lód?
– Woził. Przed nami i Hasanem. Wozili razem z Żorikiem.
– A teraz razem robią podziemne biznesy. – Słoma potrząsnął walizką, podał ją Dato.
– W spółce akcyjnej „Matka ziemia”. Słyszałeś o takiej? – spytał z uśmiechem Dato. – Firma z perspektywami. Chcesz, dam ci telefon?
Dato i Słomą zaśmiali się.
– O, kurwa! – Łom kręcił głową ze zdziwieniem, nie odrywając wzroku od szosy. – A ja myślałem, że Wowika to ululali pikowi.
– Nie, bracie. – Dato położył walizkę na kolanach i zaczął bębnić po niej krótkimi palcami. – Nie pikowi. Karowi.
– Ale jak to? A ten… Dato, powiedz, a ten lód, on w ogóle… – ciągnął Łom.
Dato przerwał mu.
– Jaki, kurwa, lód! O czym ty ze mną nawijasz, pacanie? Lód! Pikowi! Żorik! Mam na łbie poważniejsze sprawy!
– A co jest? – przycichł Łom. – Znów merostwo czy jak?
– Jakie, kurwa, merostwo?!
– Szyszka znów narobił syfu?
– Jaki, do chuja, Szyszka?!
– Czyli z Tarasem?
– Ja-a-a-aki, kurwa, Taras?! – Dato z wściekłością wybałuszył oczy. – Odżywki dla niemowląt, kurwa twoja mać! To jest, kurwa, najważniejsza rzecz na świecie!
Przez chwilę jechali w milczeniu.
Potem Słoma zaczął rechotać. Nic nierozumiejący Łom wlepił oczy w odbicie Dato w lusterku.
Dato odchylił się do tyłu i wybuchnął orientalnym, rozbrzmiewającym różnymi tonami śmiechem.
Minęli stację metra „Tiopły stan”.
Potem stację „Końkowo”.
Łom w końcu też zarechotał.
Spokój
10.02.
Gabinet wicedyrektora „Tako-banku”.
Ulica Mosfilmowska 18.
Wąska i długa przestrzeń gabinetu, szarobrązowe ściany, włoskie biurowe meble. Przy wygiętym faliście stole z hiszpańskiej czereśni siedział Matwiej Winogradow. 50 lat, niski, czarne włosy, wąskie ramiona, ostry nos, szczupły, w dobrze skrojonym garniturze z liliowoszarego jedwabiu.
Naprzeciw siedział Barenboim.
– Motia, wybacz na miłość boską, że cię zamęczam bladym świtem. – Barenboim wyprostował się. – Ale sam rozumiesz.
– No coś ty. – Winogradow nadpił kawę. Wziął ze stołu kartę VISA Electron:
– Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, tak?
– Sześćdziesiąt dziewięć – potaknął Barenboim.
– I PIN zapisany. Super. Poważna sprawa, Boria. Takie prezenty brzydko pachną.
– Bardzo.
– Słuchaj, i nikt do ciebie nie dzwonił, nie przyjeżdżał, tak?
– Dokładnie.
Winogradow kiwnął głową.
Weszła Sokołowa z kartką papieru w ręku: 24 lata, zgrabna, w seledynowym kostiumie, twarz niezbyt pociągająca. Podała dokument. Winogradow wziął, zaczął czytać.
– Tak właśnie myślałem. Możesz już odejść, Nataszka.
Sekretarka wyszła.
– No i co? – nachmurzył się Barenboim.
– Zrobili to w absolutnie prosty sposób. Całkiem legalnie, zgodnie z ustawą o Banku Centralnym i kodeksem cywilnym. Czyli: ofiarodawca załatwia formalnie podstawową kartę na dowód jakiegoś zająca, a jednocześnie w oświadczeniu wpisuje prośbę o dodatkową kartę. Na twoje nazwisko. Przy odbiorze kart tę podstawową, na podstawionego zająca, wycofuje się i niszczy. Zostaje tylko twoja. Odnalezienie tego zająca, w twoim przypadku – Radija Awtandiłowicza Kurbaszacha, urodzonego w mieście Tujmazy 7 sierpnia 1953 roku, jest praktycznie niemożliwe. W jakim wymiarze przebywa teraz ten Kurbaszach – jeden Allach wie. Tak w ogóle, to nieźle pomyślane. Chociaż…
– Co?
– Ja bym to zrobił jeszcze prościej. Jest już zupełnie anonimowy produkt: VISA Travel Money. Tam w ogóle nie ma nazwiska właściciela. Nie korzystałeś?
– Nie… – Barenboim z niezadowoleniem odwrócił wzrok.
– Każdy Pietrow czy Iwanow może otworzyć konto i dostać taką kartę, a potem oddać ją jakiemuś Sidorowowi. Miałem taki przypadek. Jedna baba sprzedała w Kijowie sześć mieszkań i żeby nie wieźć szmalcu przez ukraińską granicę, poprosiła o wydanie właśnie tej karty VISA Travel Money. Ale jest jeden problem: limit jednorazowych operacji w naszych rosyjskich bankomatach to nie więcej niż 340 dolców dziennie. W każdym razie ta baba przez prawie pięć miesięcy doiła bankomaty jak kozy, a skończyło się to wszystko tak, że jeden bankomat połknął jej kartę, a ona…
– Motia, co ja mam robić? – przerwał mu Barenboim, tracąc cierpliwość.
– Wiesz co, Boria – Winogradow podrapał się w czoło kościanym nożem – musisz porozmawiać z Tolanem.
– Jest u siebie? – Barenboim nerwowo kołysał się na fotelu.
– Nie. Teraz pływa.
– Gdzie?
– W „Olimpijskim”.
– Tak wcześnie? Twardziel.
– W odróżnieniu od nas Tola jest porządnym człowiekiem! – Winogradow roześmiał się. – Rano pływa, w dzień pracuje, wieczorem spiduje i kopuluje, w nocy śpi. A u mnie wszystko na odwrót! Jedź. W dzień go nie złapiesz. To nierealne.