Выбрать главу

– Żenia, może nie trzeba? – powątpiewał jeden ze studentów.

– Dzwoń, głupia, bo nam tu zejdzie! – krzyknęła wściekle sprzątaczka.

– Spadaj… – Dziewczyna wybrała 03. – A co ja mam powiedzieć?

Student wypluł gumę.

– Powiedz: I’m a friend of Sarah Connor.

Osiem dni później

12.00

Prywatna klinika. Prospekt Nowołużniecki 7.

Obszerny biały pokój z szerokim białym łóżkiem. Białe żaluzje w oknach. Bukiet białych lilii na niskim, białym stole. Biały telewizor. Białe krzesła.

W łóżku spali Łapin, Nikołajewa i Barenboim. Ich twarze zdradzały wycieńczenie: sińce pod oczami, żółtawy odcień zapadłych policzków.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wszedł ten sam tęgawy i przygarbiony lekarz. Zaczął podnosić żaluzje. Za nim weszli Mer i Uranow. Stanęli obok łóżka.

Pokój zalało dzienne światło.

– Jeszcze mocno śpią – rzekła Mer.

– Zaraz się przebudzą – odparł z przekonaniem lekarz. – To cykl, cykl. Łzy i sen. Sen i łzy.

– Były jakieś problemy z chłopakiem? – zapytał Uranow.

– Tak. – Lekarz wsunął ręce do kieszeni grubego fartucha. – Tych dwoje jak zwykle, wysłali na piętnastkę. A tego wzięli za narkomana. No i trzeba było załatwić przeniesienie.

– Naprawdę się kłuł?

– Na lewej ręce ma ślad po igle. Nie, nie jest narkomanem.

Zamilkli.

– Łzy… – rzekła Mer.

– Co łzy? – Lekarz poprawił kołdrę na piersi Barenboima.

– Zmieniają twarze.

– Jeśli płacze się cały tydzień! – uśmiechnął się lekarz.

– Do tej pory nie rozumiem, dlaczego, kiedy człowiek nie przestaje płakać, wszyscy zawsze wzywają karetkę? A nie próbują go uspokoić… – w zamyśleniu rzekł Uranow.

– Boją się – wyjaśnił lekarz.

– Jakie to… piękne – uśmiechnęła się Mer. – Pierwszy serdeczny płacz. To jak… pierwsza wiosna.

– Pamiętasz, jak to było z tobą? – Lekarz kiwał potężną głową. – Ryczałaś jak wół.

– Pamięta pan?

– No, gołąbeczko, to było jakieś dziewięć lat temu. Ale pamiętam też naszego brodacza. I dziewczynkę z uschniętą ręką. I bliźnięta z Nogińska. Doktor ma dobrą pamięć. Co? – Mrugnął i zaśmiał się.

Mer uściskała go. Barenboim poruszył się. Jęknął. Blada ręka Łapina drgnęła. Palce ścisnęły się i rozprostowały.

– Pięknie. – Lekarz spojrzał na biały zegar. – Kiedy wszyscy leżą razem, cykl się wyrównuje. Tak! Szybciej, moi państwo!

Mer i Uranow wyszli pospiesznie. Lekarz stał przez chwilę, odwrócił się i wyszedł za nimi. Pielęgniarka Haro bezszelestnie wtoczyła do pokoju fotel na kółkach.

Siedziała w nim chudziutka staruszka. Miała na sobie niebieską staromodną sukienkę. Na głowie płaski kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką. Niebieskie pończochy opinały niewiarygodnie chude łydki, na nogach miała niebieskie lakierowane pantofelki. Staruszka rozplotła zaciśnięte na kolanach pomarszczone ręce i podniosła woalkę. Jej wąska, chuda, pomarszczona twarz jaśniała niesamowitym szczęściem. Duże, mądre, niebieskie oczy błyszczały mocnym, młodzieńczym blaskiem.

Haro wyszła.

Staruszka patrzyła na budzących się.

Kiedy wszyscy troje się przebudzili i zobaczyli ją, przemówiła cichym, równym i spokojnym głosem:

– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was.

Ural, Diar i Moho patrzyli na nią.

– Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.

Umilkła. Jej duże oczy łagodnie się przymknęły. Zapadłe policzki lekko się zaróżowiły.

Leżący w łóżku drgnęli. Ich oczy również się przymknęły. Po wycieńczonych twarzach przebiegł słaby skurcz. Rysy tych twarzy ożyły, jakby popłynęły, ruszyły ze swych zwykłych miejsc, ustalonych w poprzednim życiu. Twarze otwierały się boleśnie. Jak kielichy egzotycznych kwiatów, które przespały całe dziesiątki lat w niedoli. Przeobrażenie trwało kilka chwil. Ural, Diar i Moho otworzyli oczy. Ich twarze jaśniały spokojnym zachwytem. Oczy napełniły się blaskiem zrozumienia. Usta rozkwitły w uśmiechu.

Wreszcie się narodzili.

CZĘŚĆ DRUGA

Miałam dwanaście lat, kiedy się wojna zaczęła.

Mieszkałyśmy, ja i mamusia, w wiosce Kolubakino. Wioska taka sobie, nieduża, raptem czterdzieści sześć domów. Rodzina całkiem mała: mamusia, babcia, Gierka i ja. A ojciec to od razu dwudziestego czwartego czerwca poszedł na wojnę. I gdzie on tam był, dokąd trafił, żyje czy nie – nikt tego nie wie. Listy od niego nie przychodziły.

Wojna gdzieś tam toczyła się i toczyła. Czasem po nocach dudniło.

A myśmy żyli w wiosce.

Nasz dom stał na skraju. Chociaż na nazwisko mieliśmy Samsikow, to ludzie po swojsku wołali na nas Skrajne, bośmy tak od dawien dawna na skraju mieszkali, i pradziadek, i dziadek, wszyscy żyli i żyli na skraju, i tu chaty stawiali, na skraju.

No, a ja wyrosłam na zmyślną dziewczynkę, wszystko przy domu robiłam, pomagałam starszym, jak tam coś trzeba posprzątać albo przygotować. Wtedy w wiosce wszyscy pracowali – starzy i młodzi. Taki tam panował porządek, paniczyków nie było.

Wiedziałam, że mamusi ciężko bez ojca. Chociaż z nim jeszcze ciężej, bo pił dużo. To jeszcze przed wojną było, jak zaczął, kiedy pracował w leśnictwie. Oni tam z leśniczym las na lewo sprzedawali i przepijali. Pijaczyna był z niego. I kochanicę miał w sąsiedniej wiosce. Taka gruba, z dużymi ustami. Polina.

No i Niemcy, jak przyszli we wrześniu czterdziestego pierwszego, to stanęli w wiosce. I przestali tak do października czterdziestego trzeciego. Dwa lata stali. To były wojska tyłowe, zaopatrzenia, nie jednostki bojowe. Bojowe dalej poszły – chciały gwałtem wziąć Moskwę. Ale nie wzięły.

A ci nasi Niemcy to mieli gdzieś tak po czterdzieści lat, ale wtedy to oni byli dla mnie jak staruchy, co taka dziewczynina rozumie. Stali w chałupach, po całej wiosce. A w radzie gminnej mieszkali oficerowie. No i jakoś tak z tymi Niemcami było normalnie, przez te dwa lata nikogo nie zabili, choć po prawdzie, jak się wycofywali, to wioskę naszą spalili. No, ale to taki mieli rozkaz, a nie z własnej ochoty.

W ogóle ludzie z nich byli dorzeczni, gospodarni.

Jak tylko przyszli i do naszej chałupy się wprowadzili, na drugi dzień zaczęli stawiać wychodek. U nas w wiosce nigdy w życiu nie było wychodków. Wszyscy chodzili, jak to się mówi „za stodołę” – gdzieś człowiek przykucnął i po sprawie. Babcia załatwiała się w oborze przy krowie. Mama – w ogrodzie. A my, dzieciaki – gdzie popadło. Pod krzaczkiem się przykucnie – i już! Nikt w wiosce nie miał wychodka, nikomu nawet do głowy by nie przyszło budować specjalnie. A oni stawiali. Babcia się śmiała: co to się trudzić po próżnicy, przecież i tak gówno do ziemi idzie!

Ale Niemiec to Niemiec: lubi porządek.

Więc jak przyszli – od razu zaczęli stawiać wychodki i ławeczki przed domami, jakby zamierzali u nas długo zostać.

No i w ogóle – jedzenie nam podrzucali, pomagali. Mieli kukurydzę, mąkę, konserwy mięsne. I chleb nawet sami sobie wypiekali – nam nie dowierzali. Może bali się, że ich strujemy?

Mieli sznapsa. Ale ja go nie próbowałam, przecież jeszcze dziewczynką byłam. A tamtej zimy pierwszy raz w życiu spróbowałam piwa.

Jak świętowali swoje Boże Narodzenie, wszyscy zebrali się w gminnej radzie. A mama z innymi babami jedzenie im szykowała: wieprzowinę, kury, nasmażyły kartofli na słoninie, napiekły białych bułek z ichniej mąki. I na stół wszystko postawiły. Myśmy z dziewczynkami na piec wlazły i patrzymy. A tu Niemcy wytoczyli beczkę, wstawili do niej taki miedziany kranik i zaczęli nalewać do kubków i szklanek piwo. Takie żółte było i pieniste. I zaczęli pić, a potem śpiewali i kołysali się na boki. Tak do samiuśkiej nocy. I sznapsa też pili. A ja patrzyłam z góry. I jeden Niemiec dał mi kubek: pij! No to spróbowałam piwa. Dziwny smak. Ale go zapamiętałam. Tak to było.