Выбрать главу

W ogóle z Niemcami było wesoło. Jakoś ciekawie: Niemcy! Zupełnie inni. Śmieszni. U nas trzech mieszkało: Erich, Otto i Peter. Zajęli chałupę, więc myśmy się przenieśli do łaźni. A łaźnia była całkiem nowa, ojciec ją postawił z grubaśnych bali, dym szedł na zewnątrz. No i Niemcy okupowali nam chałupę. Ale śmieszni! Wszyscy pod czterdziestkę. Otto był gruby, Erich z garbatym nosem, malutki, a Peter w okularach, płowowłosy i chudy jak patyk. Najbardziej parszywy był Erich: wiecznie niezadowolony. To mu zrób, tamto mu przynieś. Milczy albo coś mruczy. Bardzo lubił pierdzieć. Pierdnie, pomruczy coś i pójdzie do wioski. A Otto był najlepszy i najśmieszniejszy. Razem z mamą robimy im z rana śniadanie, a on się obudzi, przeciągnie, popatrzy na mnie.

– Nun, was gibts nojes, Warka?

Początkowo tylko się uśmiechałam. A potem mnie Peter-okularnik poduczył i zawsze odpowiadałam:

– Jubehaupt niks!

A ten zarży i idzie za małą potrzebą.

No a Peter był taki zamyślony, „ogłuszony poduszką”, jak mówiła babunia. Wyjdzie, siądzie na nowej ławeczce, zapali taką długą fajkę. Siedzi, pali i nogą huśta. Wybałuszy oczy na coś, siedzi, siedzi, jak niedojda, potem nagle westchnie i powie:

– Szajs der hund drauf!

Lubił strzelać do wron. Wyjdzie ze strzelbą do ogrodu i dawaj strzelać. Wali i wali, aż szyby drżą. W naszej wiosce Niemcy robili trzy rzeczy: sznury z łyka, płozy do sań i drewniane kliny. To znaczy wszystko robili nasi z wioski, Niemcy tylko doglądali i wysyłali dokądś. Mama z babami chodziła drzeć łyko, pleść sznury, a starzy z chłopakami gięli płozy i rąbali kliny. Ale nikt w wiosce nie pojmował, do czego Niemcom te kliny. Aż wreszcie Iljucha Kuzniecow, dezerter bez rąk, wytłumaczył: do tego, żeby bomby w skrzynkach nie telepały się i nie wybuchły.

Ci nasi trzej Niemcy bardzo lubili mleko. No po prostu jakieś wariactwo: jak tylko mama albo babunia wydoją krowy, to jeszcze przecedzić nie zdążą, jak Niemcy z kubkami wprost do obory lecą.

– Ain szluk, Masza!

Chociaż na mamę wszyscy wołali Gasza. A na mnie – Waria. Ale oni na nasze dziewuchy wołali Maszka… No a na punkcie mleka to mieli prawdziwego bzika! Pchają się prawie że pod krowę z kubkami. A przecież nie było żadnego pośpiechu – i tak wszystko mleko oni wypijali! Ale śpieszą się, żeby mleko nie ostygło, żeby jeszcze ciepłego się napić, takiego prosto od krowy. Przepychają się. A my w śmiech.

No i tak minął ten rok. Potem Armia Czerwona zaczęła nacierać, Niemcy rzucili się do ucieczki.

A mieli dwa rozkazy: wioski wszystkie zhajcować, a wszystkich młodych ludzi zabierać ze sobą na roboty do Niemiec. I zebrali nas z całej wioski, wszystkiego dwadzieścia trzy osoby. Reszta rozbiegła się albo pochowała. A ja nie. Nie wiem czemu, ale jakoś tak nie chciało mi się nigdzie uciekać. No bo gdzie znów uciekać? Wszędzie Niemcy. Partyzantów u nas nie było. A samemu w lesie strach.

Mama też nic mi nie powiedziała. Nawet nie płakała: przywykła. Płakała tylko, jak nam dom podpalali. O dzieci jakoś wtenczas nie bardzo się troskano. A i myśmy wtedy też byli jak z drewna – kto to wiedział, co i jak, dokąd wywiozą i po co. Nikt nie płakał. A babcia tylko się modliła i modliła. Żeby nie zabili. No i puściły mnie. A Gierka został w domu, nawet siedmiu lat nie miał.

Ustawili nas szybko w kolumnę. Matka mi waciak ojcowy naciągnęła, słoniny zdążyła wsunąć. A ja tę słoninę zgubiłam po drodze! To ci dopiero! Jakim cudem wypadła mi z kieszeni – pojęcia nie mam! Toż ten kawałek ważył ze trzy funty… Potem ta słonina mi się przyśniła. Niby ją łapię, a ona jak ten kisiel owsiany, co go na stypę gotują – pomiędzy palcami przecieka!

I piechotąśmy doszli z Niemcami do Łompadzi, gdzie była kolej. Tam nas zaprowadzili na taką dużą fermę, gdzie wcześniej kołchozowe bydło trzymali, ale Niemcy bydełko też wywieźli do Niemiec. I tam nas stłoczyli, a ze trzysta ludzi, z całej okolicy, same młode chłopaki i dziewuchy. Postawili wartowników, żebyśmy nie uciekli. Wyprowadzali tylko za potrzebą. Przesiedzieliśmy tam trzy dni.

Niemcy czekali na eszelon, żeby nas załadować i wysłać. A ten eszelon szedł z Juchnowa i zabierał wszystkich, takich jak my. Bo to taki specjalny, tylko dla młodych.

A na tej fermie było zimnawo – nastała późna jesień, śnieg już zaczął sypać, dach dziurawy, okna deskami pozabijane. Żadnego pieca nie było. Karmili nas pieczonymi kartoflami. Beczkę wniosą, postawią pośrodku, my kartofle wyciągamy, śmiejemy się, jemy, a wszyscy umorusani! I jakoś było wesoło: a co, młode wszystkie! Niczegośmy się nie bali, nie myśleli zupełnie o śmierci.

A front był tuż, tuż. Leżymy nocą, słyszymy kanonadę: buch! buch! buch!

A potem przyszedł eszelon. Duży taki skład, trzydzieści dwa wagony. Już długo się wlókł, był okropnie nabity. A tu jeszcze nas zaczęli wpychać do wagonów: dziewuchy osobno, chłopaków osobno. Tam już i tak było pełno luda. No i dopiero wtedy jakoś zrobiło się straszno, dziewuchy zaczęły ryczeć: nie wiadomo, co z nami będzie? Może nas wszystkich powybijają? No to ja też zaczęłam ryczeć. Chociaż właściwie rzadko płakałam.

Wepchnęli nas, drzwi zaryglowali. I eszelon ruszył na zachód. W wagonie dziewuch z pięćdziesiąt i ani ławek, ani prycz. Na podłodze słoma obeszczana, a w kącie kupa gówna. Okienko małe z kratką. Ale woniało! Dzięki Bogu, choć mrozik chwycił i gówno w kącie zmarzło. Bo latem wszystkie byśmy się podusiły od tego smrodu.

Eszelon wlókł się i często zatrzymywał. Niektóre z nas siedziały, inne stały, normalnie jak te śledzie w beczce.

Zaczęłyśmy rozmawiać. Jakoś lżej się zrobiło. Starsze dziewuchy obok stały, zaczęły mi opowiadać o swoim życiu. Były z Medyni, miastowe. Wszystkim ojce zginęli, jednej zdezerterował, potem był policjantem i sam się granatem wysadził w powietrze: nie to, co potrzeba, w nim szarpnął i już. A jeszcze dwóm takim po oku wybił.

A jedna taka, z osiemnaście lat miała, to żyła z Niemcem. Jej matka też żyła z Niemcem i dlatego żyły normalnie. No i ta Tania strasznie się zakochała w Niemcu i kiedy jego oddział zaczął się wycofywać na Białoruś, to ona sześć wiorst biegła i ryczała: Martin! Martin! W końcu oficerowi obrzydło, wyciągnął pistolet i wystrzelił jej pod nogi. Trzy razy. Wtedy się odczepiła.

U nas w wiosce też dwie baby żyły z Niemcami. I bardzo sobie chwaliły. Jedna zawsze miała konserwy i mąkę kukurydzianą. Potem zaszła w ciążę.

Dziewuchy w wagonie mówiły, że Niemcy wywiozą nas na roboty do Polski albo do Niemiec. I połowa dziewczyn chciała do Niemiec, a połowa do Polski. Te, co chciały do Niemiec, myślały, że tam nie ma frontu, za to dużo jedzenia. A te, co do Polski, mówiły, że i tak Niemcy zostaną rozbici i wojna będzie wszędzie, to lepiej być w Polsce, stamtąd łatwo uciec. I okropnie się pokłóciły.

Były tam cztery dziewuchy z Małojarosławca, zażarte komsomołki, co chciały do partyzantów się zgłosić, ale nie zdążyły. I teraz cały czas tylko kombinowały: jak by tu dać nogę z pociągu. Ale Niemcy za potrzebą nie wyprowadzali, no i wcale nie karmili: gdzie to wykarmić taką chmarę!

Szczałyśmy prosto na podłogę, na słomę. Wszystko przez szczeliny przeciekało. A srać przeciskałyśmy się w kąt, gdzie leżała kupa. Do niej wszystkie stały plecami odwrócone, cisnęły się byle dalej. I rzucały na gówno słomę. A przy kupie tylko jedna dziewucha siedziała, obłąkana. I śpiewała różne pieśni. Taka wiejska wariatka, ale ją też wywieźli, bo młódka. Zapach gówna w ogóle jej nie przeszkadzał. Siedziała koło kupy, wyczesywała wszy i śpiewała.