Выбрать главу

Poprzywiązywali nas do drzew. Potem zatkali nam usta, żebyśmy nie krzyczeli. I stanęli dokoła. A główny popatrzył i pokazał na chłopaka. Dwóch Niemców podeszło do samochodu.

Myślę sobie: no, to teraz nas wykończą. A za co – nie wiadomo. Boże, czyżby za to, żeśmy nieostrzyżeni?! I to jest cala nasza wina? Przecież ta gadzina niemiecka zapomniała nas ostrzyc, mnie nic do tego! Mnie tam wszystko jedno! To ja przez głupie włosy mam iść do piachu?! Mamuńciu kochana! No to ładny koniec! Pójdę tutaj do piachu i nikt się nie dowie, gdzie jest mogiła Warki Samsikowej!

Tak stoję i myślę. Oczy zachodzą mi łzami.

A Niemcy wracają i niosą jakąś żelazną skrzynkę. Postawili ją. Otworzyli. I wyciągają z niej ni to topór, ni to młot kowalski – z początku nie byłam pewna. Czyli nie będą strzelać, tylko tak zarąbią, na żywca. Oj, marny nasz los!

Podchodzą do chłopaka. Biedaczysko zaczął się szamotać jak ten ptaszek. A Niemiec mu palto na piersi rozsunął – ciach! Koszulę – raz! Rozerwał. I spodnią też – trach! Obnażyli mu pierś.

A główny kiwnął głową.

– Gut.

I wyciągnął rękę w rękawiczce. Niemiec dał mu ten młot kowalski. Patrzę – to nie młot, ale nie wiadomo co. Zupełnie jak z lodu. Albo z soli, którą na fermie dają krowom do lizania. Nie żelazny. A główny zamachnął się i z całej mocy chłopaka tym młotem w pierś – buch! Biedaczek aż cały zadygotał.

Drugi Niemiec do piersi chłopaka taką trąbkę przystawił, jak dochtor jaki, i słucha. A główny stoi z tym młotem. Niemiec pokręcił głową.

– Niks.

Wtedy główny znowu – buch! A drugi Niemiec znowu posłuchał. I od nowa:

– Niks.

I od nowa główny wali chłopaka w piersi. No i tak zatłukli go na śmierć. Zwisł na sznurze. A Niemcy ten młot rzucili, wyjęli ze skrzynki nowy – i dawaj do dziewuchy, tej co koło mnie była przywiązana do brzozy. Ta ryczy bezgłośnie, cała drży. A oni rozpięli jej pluszowy kaftanik, sweter rozcięli, spodnią koszulę rozerwali. Patrzę, a dziewucha ma krzyżyk na szyi. Mnie też babcia taki powiesiła, ale w szkole Nina Siergiejewna go zdjęła. Jesteście pionierami, mówi, to musicie wiedzieć, że Boga nie ma. Tak że przesądy religijne będziemy wyrywać z korzeniami. I wszystkim, którzy mieli krzyżyki, zerwała je i cisnęła w krzaki. A babcia mówiła: bezbożnicy nigdy własną śmiercią nie umierają. Ot prawda, myślę.

A główny Niemiec znów ten nieżelazny młot wziął do ręki, zamachnął się i dziewuchę w pierś – trach! Aż kostki zachrzęściły. Cofnął się, gad, a drugi znów z tą trąbką – przystawia i słucha. Słucha, jak dziewczyna dogorywa. A ona już po pierwszym uderzeniu nieprzytomna zwisła na sznurach, głowa jej zadyndała. Wtedy trzeci Niemiec jej głowę podniósł, przytrzymał, żeby nie przeszkadzała po piersiach walić. I znowu – trach! trach! trach! Tak zaczęli bić, że krew bryznęła mi na policzek.

Ot, gady przeklęte.

A potem zatłukli drugą dziewuchę. Pewnie tak jak ja miała z piętnaście lat. I wzrost taki sam jak ja. Ale piersi miała już spore, nie to co moje. Bili, bili, póki jej krew nosem nie trysnęła. Usta przecież miała zawiązane.

Zostałam tylko ja.

Jak piersiastą dziewuchę zatłukli, to odrzucili młot. Wyjęli papierosy, stanęli w kółku i zapalili, żeby odpocząć. I gadali między sobą. Główny nie był zadowolony. Milczał. Potem pokręcił głową i powiedział:

– Szon wida taube nus…

Pozostali Niemcy pokiwali głowami.

A ja stoję, patrzę, jak palą. I myślę – już zaraz, już zaraz. Dopalą te gady – i koniec. I tak mi się jakoś zrobiło na duszy, nie to, żeby straszno albo smutno, ale jakby wszystko stało się jasne jak na niebie, kiedy nie ma chmur. Niby we śnie. Jakbym w ogóle nie żyła. Tylko wszystko się przyśniło: i mamunia, i wioska, i wojna. I Niemcy. Dopalili, powyrzucali niedopałki. Obstąpili mnie. Rozpięli mi waciak, potem sweterek, co mi babunia zrobiła z koziej wełny – ciach nożem. Rozchylili go. A pod swetrem miałam zieloną sukienkę. Ojciec mi kupił na targowisku w Łompadzi. Sukienkę też nożem rozcięli. I spodnią koszulę niemiecką, co mi ją dali w obozie. Jeden Niemiec upchnął brzegi pociętej sukienki i koszuli pod sznury, żeby pierś była goła.

Główny wziął młot do ręki, spojrzał na mnie. Coś tam wymamrotał. I podał młot drugiemu Niemcowi, a sam swoją czapkę z daszkiem, tę z czaszką, zdjął i oddał Niemcowi z tyłu. Stanął na prawo ode mnie.

Niemiec się zamachnął, stęknął jak przy rąbaniu drew, i jak mnie nie grzmotnie w sam mostek! Aż mi świeczki w oczach stanęły. I dech zaparło.

A główny nagle klęknął i przyłożył ucho do mojej piersi.

Ucho miał zimne. A policzek ciepły. I głowa tuż, tuż przy mnie, płowowłosa, gładka taka, jakby olejem posmarowana. A włosy równiutko uczesane, jeden przy drugim. I perfumami zalatuje.

Patrzę z góry na jego głowę i patrzę, patrzę, patrzę. Jak we śnie. Umieram przecież, a taka jestem spokojna. Nawet płakać przestałam.

A ten do Niemca z młotem:

– Noch ajnmal, Willi!

I ten Willi znów – uch!

Główny przyłożył ucho, posłuchał:

– Noch ajnmal!

Uch! Jak przywalił, to z młota jakby drzazgi poleciały. I wtedy pojęłam, że jest z lodu. Przed oczami zaczęło mi wszystko płynąć. A główny znów się przytulił. Już całe ucho miał umazane moją krwią. Nagle krzyknął:

– Ja! Ja! Herr Laube, zofort!

I Niemiec z tą dochtorską trąbką przypadł do mnie. Trąbkę oparł o moją pierś, posłuchał. I mamrocze coś z kwaśną miną. Ale główny go odsunął.

– Noch ajnmal!

Przyłomotali mi jeszcze raz. A ja jakbym zaczęła zasypiać: wargi zrobiły się jak z ołowiu, gęba jakoś tak zdrętwiała i zrobiła się ciężka, obca, chropowata. Jak piec wapnem bielony. I jakbym zrobiła się taka całkiem-całkiem lekka, jak obłok. A w piersi mam tylko serce i nic więcej. Zupełnie nic – nie ma ani brzucha, ani dziurek w nosie, ani gardła. I to serce jakby się poruszyło. To znaczy jak… sama nie wiem co. Jak jakieś zwierzątko. Poruszyło się i jakby zaczęło migotać. I zamruczało tak słodko, słodziuteńko: hr, hr, hr. Ale nie tak jak wcześniej – ze strachu albo z radości. Zupełnie inaczej. Jakby dopiero się przebudziło, a wcześniej spało i spało. Mnie tu zabijają, a serce się przebudziło. I nie ma w nim ani strachu, ani zdziwienia. Jest tylko słodki pomruk. I wszystko jest dobre, uczciwe i takie czułe, że aż cała zamarłam. Aż mi się włosy na głowie poruszyły: tak mi teraz dobrze. I cały strach minął od razu: czego się bać, jeśli serce jest ze mną!

Nigdy nic takiego jeszcze mi się nie przytrafiło.

Zastygłam i nie oddycham.

Ten z trąbką znowu zaczął słuchać. I mówi głośno:

– Hra. Hra. Hram!

A głos ma taki obrzydliwy, jakiś ochrypły. Główny wyrwał mu trąbkę, sam przyłożył mi do piersi.

– Hram! Genau! Hram!

I cały się trzęsie z radości.

– Herszaften, Hram! Hram! Zi ist Hram! Hyren zi! Hyren zi!

Wszyscy szwargoczą, kręcą się wokół mnie. Zaczęli rozcinać sznury. Nagle wszystko wydało mi się ohydne – ichnie głosy, ręce i mordy, i te samochody, i ten las zasmarkany, i wszystko wokoło. Zastygłam, żeby tylko serca nie spłoszyć, żeby dalej tak słodko mamrotało, żeby mnie całą od tej słodyczy serdecznej przejmowało do szpiku kości. Ale oni mnie jak lalkę wyciągnęli ze sznurów i wzięli na ręce. Nagle serce zamilkło.

I od razu padłam bez przytomności.

Nie wiem, ile czasu minęło.

Ocknęłam się.

Oczu jeszcze nie rozlepiłam, a czuję, że wszystko się kołysze. Gdzieś mnie wiozą.

Otworzyłam oczy: jakby maleńki pokój. Tylko lekko się kołysze. Spojrzałam – obok mnie jest okno, a na nim firanka. A w firance szpara i las tam miga.