Zrozumiałam, że jadę pociągiem.
I jak tylko to do mnie dotarło, poczułam w głowie jakąś pustkę. Tak, jakby to nie głowa była, tylko szopa na siano późną wiosną – ani słomki, ani trawki. Bo bydło wszystko zżarło przez zimę.
Pustka w głowie. Ogromna taka, nie ma jej końca. I jest wszędzie wokół. Ale pustka jakaś taka dobra, wcale mnie to nie wystraszyło. Tylko jakoś tak – bach! Jak z lodowej górki na sankach – raaaz! I już się jest na dole. Tak i ta pustka – bach! zjechała mi do głowy. I zrobiło się pusto. Ale najważniejsze, że choć pusto, puściusieńko, to ja wszystko rozumiem. I robię, jak trzeba.
Wyciągnęłam rękę spod kołdry. Patrzę na nią – to moja lewa ręka. Tysiąc razy ją widziałam. A teraz jakbym widziała pierwszy raz. Ale wiem o niej wszystko! Pamiętam wszystkie blizny, kiedy się skaleczyłam sierpem, kiedy się nadziałam na gwóźdź. Ale tak dobrze pamiętam jakby mi film puszczali: tu na małym palcu niebieska kropka. Skąd? Ano kiedy wujek Siemion wrócił z wojska, to wykłuł sobie na piersi serce przebite strzałą. I poduczył chłopaków, jak to się robi: obrazek trzeba nabić gwoźdźmi na drewienku, potem nadpalić obcas i te gwoździe natrzeć sadzą. A potem – ciach! Przycisnąć drewienko do piersi. Kolka, sąsiad, chciał to zrobić, ale ojciec go zwymyślał i wyrzucił drewienko, a ja potem małym palcem na to drewienko z gwoźdźmi się nadziałam. Na jeden gwóźdź.
Ot, tak to było.
Ten pokoik taki przyjemny, cały drewniany. I nity błyszczą w ścianach. Dwa łóżka, pośrodku maleńki stół, żółty sufit. Ciepło. I pachnie czystością, jak w szpitalu.
A na drugim łóżku ktoś leży. W mundurze. Odwrócony do ściany.
Wyjęłam ręce spod kołdry, podniosłam się. Widzę, że jestem w samej bieliźnie. A pierś mam przewiązaną bandażami.
Wtedy od razu wszystko sobie przypomniałam. A do tego momentu to jakby mi pamięć odjęło: nie wiem, kim jestem, gdzie jestem: wiozą mnie, to wiozą i tyle.
Rozejrzałam się: na stole leży blaszane pudełko. I książka.
Uniosłam firankę: las, las i las. Tylko drzewa migają.
Siadłam, zwiesiłam nogi. Spojrzałam w dół – nie ma moich butów z jałowiczej skóry. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesiłam głowę w dół, rozglądam się. Zaczęło mnie drapać w gardle. Zakasłałam. Od razu w piersi odezwał się ból.
Jęknęłam, złapałam się za pierś.
Wtedy ten, co drzemał, zerwał się – i do mnie. To był ten sam Niemiec, co podawał lodowe młoty. Szybko objął mnie za ramiona, wymamrotał:
– Rue, ganc rue, szwesterchen…
Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. Zerwał się, zapiął kołnierz, poprawił mundur, otworzył drzwi i wybiegł. Zamknął drzwi. Nie zdążyłam zebrać myśli, a już wchodzi główny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, płowowłosy. Ale już nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadł przy mnie na łóżku. Uśmiechnął się. Wziął moją rękę. Do ust podniósł. I pocałował.
Potem zdjął szlafrok. A pod nim miał koszulę i spodnie. Zdjął koszulę. Ciało miał takie strasznie białe. I zaczął zdejmować spodnie. Odwróciłam się.
Myślę: no to teraz zrobi ze mnie babę. I jakoś tak leżę i słyszę, jak jego spodnie szeleszczą, a wcale się nie boję. Leżę jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przeżyłam w tym zagajniku, że teraz mi wszystko jedno.
Rozebrał się. Ściągnął ze mnie kołdrę i zaczął mi zdejmować bieliznę.
Leżę, patrzę w ścianę, na te błyszczące nity.
Rozebrał mnie do goła. A potem legł obok. Pogłaskał mnie po głowie. I zaczął odwracać do siebie. Zamknęłam oczy.
Powoli mnie odwrócił, oplótł swoimi długimi rękami. I przywarł do mnie całym ciałem. I piersią przylgnął do mojej piersi.
I tyle! Leży i już. Myślę sobie – to Niemcy ostrożnie obchodzą się z dziewuchami, najpierw uspokoją, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.
Leżę. I nagle wzdrygnęłam się całym ciałem, jakby we mnie piorun strzelił. I serce znów się poruszyło. Jak zwierzątko. I najpierw zrobiło się tak niespokojnie, dziwnie jakoś, jakby mnie podwiesili niby szynkę w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece płynęła. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczułam jego serce, jak swoje.
I jego serce zaczęło skubać moje serce. Tak słodko, słodziutko. Tak czule.
Aż przenikało mnie całą.
Nawet mamunia nie była mi tak bliska. Nikt.
Zupełnie przestałam oddychać, jakbym wpadła do studni.
A on skubie i skubie moje serce swoim. Jak ręką. To ściśnie, to rozluźni. A ja cała drętwieję. Zupełnie przestałam myśleć. Jednego chcę – żeby to trwało wiecznie.
Boże, jak słodko było! Jak tylko skubnie moje serce, to ja drętwieję, drętwieję i czuję się, jakbym umierała. A serce zatrzepocze i zatrzymuje się. I stoi, jak śpiący koń. A potem – tyk! Znów się ożywia, trzepocze, a on znów skubie.
Ale wszystko na ziemi ma swój koniec.
Przestał. Jakbyśmy oboje umarli. Leżymy niby dwa wielkie głazy. Nawet nie drgniemy.
A pociąg wciąż – stuk-stuk, stuk-stuk.
Potem rozluźnił uścisk. I zsunął się na podłogę jak kłoda.
Chwilę poleżałam. Potem usiadłam. Patrzę – leży na podłodze, zupełnie jak martwy. Nagle się poruszył. I objął mnie za nogi. Tak czule, jak matka!
A ja nawet nie mam siły płakać.
Wstał, ubrał się. Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. I wyszedł.
Ale ja nie mogłam uleżeć. Wstałam. Rozsunęłam w oknie zasłony, patrzę. A tam las, pola, wioski. Patrzę na to, jakbym pierwszy raz widziała. I nie mam żadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokój. I wszystko jest jasne!
W końcu wrócił. Znów w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ładną sukienkę, rozmaitą bieliznę, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierać. A ja patrzę na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza aż śpiewa!
Ubrał mnie.
Usiadł obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrzę na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochała. Dobrze inaczej. Trudno wyrazić to słowami. Jakby mnie wydali za mąż. Za coś wielkiego i dobrego. I na wieki wieków bliskiego.
Ale to żadna tam miłość, jak u dziewuch i chłopaków. Miłość to już poznałam.
No bo to dwa razy byłam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Małachowie, żonatym. Z Goszką się całowałam, a on mnie ściskał za cycki. Zaszyjemy się w szopie na siano – i dawaj. Niżej też chciał mnie pomacać, ale nie pozwalałam.
A w Koli Małachowie zakochałam się sama. On nic nie wiedział i do tej pory, jeśli żyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojnę.
Przed wojną ożenili go z Nastuchą Połujanową. On miał siedemnaście lat, ona szesnaście. Przy sianokosach razemśmy pracowali. On kosił, a ja suszyłam i grabiłam. No i zakochałam się po uszy. Kędzierzawy, piękny, wesoły. Jak go zobaczę – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cała oblewam się rumieńcem. Nawet jeść przestałam na dwa dni. Ale jakoś mi przeszło. A potem – znowu. Tylko o nim myślałam. Bez ustanku płakałam: ta głupia Nastucha to ma szczęście! No a potem jakoś odpuściło. I dobrze. Po co to za cudzym chłopakiem usychać? Ot i cała miłość.
Ale tym razem to było coś zupełnie innego.
I takeśmy jechali cały dzień w milczeniu, siedząc obok siebie.
A potem pociąg się zatrzymał. Niemiec wstał, włożył mi palto. I poprowadził za rękę przez cały wagon. A tam pełno niemieckich oficerów. Wysiedliśmy z pociągu na dworcu. Rozejrzałam się – to ci dworzec, nigdy takiego nie widziałam! Ogromniasty, cały żelazny, nie widać ani końca, ani początku! Pociągów – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszędzie wkoło czysto! Jak w kinie.