Выбрать главу

Poprowadził mnie przez dworzec. Za nim idą ci Niemcy. A za nimi na wózku wąsaty chłop wiezie walizki.

Idę, idę. Wszystko wokoło inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.

Nagle dworzec się kończy. Wyszliśmy wprost do miasta. Jakie piękne! I domy piękne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy całe, ludzie spokojnie spacerują po ulicach. Nawet z pieskami. I na ławkach siedzą, czytają gazety.

Podchodzimy do samochodów. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie błyszczą. Wsiadamy. Ja i ten główny – do pierwszego. Samochody ruszają, I jadą przez całe miasto.

A ja patrzę przez okno i nagle mówię:

– Was ist das?

Główny się zaśmiał:

– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.

I szybko zaczął mówić. Ale ja nic nie rozumiałam.

Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znałam różne niemieckie słowa. Nawet przekleństwa znałam. Ale przecież nigdy w szkole nie uczyłam się niemieckiego.

Więc tylko się uśmiechnęłam. Wtedy on kiwnął do Niemca, który siedział z przodu. To on wyszedł po nas na dworzec. Też był niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie miał czarnego munduru, tylko zwykłe ubranie. I kapelusz.

Odezwał się do mnie po rosyjsku. Wydawało mi się, że to Polak. Powiedział:

– To miasto nazywa się Wiedeń. To jedno z najpiękniejszych miast świata.

I zaczął opowiadać o mieście: kiedy było zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamiętałam. I nagle główny rozkazuje szoferowi:

– Stop!

Zatrzymaliśmy się. Główny coś powiedział. I Niemcy pokiwali głowami.

– Ajne gute idee!

Główny wysiadł, otworzył drzwi i daje mi znak. Też wysiadłam. Patrzę: ulica. A wprost przed nami sklep z ładnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Aż mnie zatkało!

Razem z głównym wchodzimy do środka. A tam wkoło lustra. I – tysiące cukierków! I różnych ciastek, i jakichś słodkich precelków. I miłe, przemiłe dziewuszki w białych fartuchach. No i ten Polak pyta:

– Na co masz ochotę?

Mówię:

– Sama nie wiem.

Wtedy główny wskazał palcem na coś za szybą. I dziewuszka zaczęła coś dziwnego robić łopatką, jakby miesiła ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taką tutkę z różową kulką. Wzięłam. A kulka tak słodko pachnie. Spróbowałam – zimna. Aż zęby mi ścierpły. I patrzę na Niemca.

On kiwa głową: jedz, jedz.

I zaczęłam jeść. To było jak słodki śnieg, tylko gęstszy. Smaczne, ale dziwne.

Jadłam, jadłam. Wreszcie przestałam.

Tak w ogóle to wtedy, po tym wszystkim, jakoś nie chciało mi się jeść. Ale podobały mi się zapachy. I mówię:

– Zimne. Dużo się tego nie zje. Może ja poczekam, aż odmarznie?

Niemcy zaśmiali się. Polak mówi:

– To są lody. Trzeba jeść zimne. Po trochu. Możesz się nie spieszyć i dokończyć w samochodzie.

Kiwnęłam głową. I znów wsiedliśmy i pojechali. Tymi ładnymi ulicami. Patrzyłam przez okno i powolutku jadłam.

Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, to lody mi się nie spodobały. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywoził, były pyszniejsze. Mogłabym je cmoktać dzień i noc.

Wyjechaliśmy z miasta. I pojechaliśmy wzgórzami. A one robiły się coraz wyższe i wyższe, jakby rosły pod niebo! Takich to ja w życiu nie widziałam. U nas były dwa wzgórza między Kolubakinem a Pospiełowką. Przez te wzgórzaśmy chodziły z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospiełowce. Na wierzchołek człowiek się wespnie, stanie – ale daleko widać! I nasz dom jak na dłoni. Widziałam nawet naszego koguta.

Ale tu – aż dech zapiera. Droga zrobiła się wąska, kręta jak żmija, a w dół człowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porośnięte choinkami.

Zapytałam:

– A co to takiego?

– To góry Alpy – odpowiedział Polak.

I jedziemy przez te góry Alpy. Coraz wyżej i wyżej.

Tak wysoko, że sięgamy już do chmur. I wjechaliśmy w chmury!

Cięgiem popatruję w dół, a tam nic nie widać – tak wysoko!

Jedziemy i jedziemy. Końca nie widać. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczęło ściskać w piersi. Usnęłam.

Ocknęłam się.

Wkoło już zmierzch. Patrzę, a tu mnie na rękach niosą! I niesie główny Niemiec. To nie wypada! Już dawno nikt nie nosił mnie na rękach.

Milczę. On niesie mnie drogą. Wkoło las cały w śniegu. Na niebie świecą gwiazdy. A z tyłu idą pozostali Niemcy. Spojrzałam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Cały z kamienia, światło w oknach, jakieś wieżyczki, no, cudeńko!

Poszedł na górę. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam już na niego czekają – tylko drzwi skrzypią. A drzwi ciężkie jak nie wiem, okute żelazem.

Wszedł, trzymając mnie na rękach, a tu wszystko dookoła murowane, lampki się palą, zdawało się, że sufit płynie nade mną. A buty głównego – stuk, stuk, stuk.

Idzie, idzie.

Nagle otworzyły się drugie drzwi. Buchnęło światło.

Niemiec się zatrzymał. I postawił mnie ostrożnie jak lalkę. Ale nie na podłodze. Tylko na takim kamieniu, białym i dużym jak kufer. U nas w Żyzdrze na takim kamieniu przed wojną stał żelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.

Sterczę na tym kamieniu. Patrzę – wkoło ludzie stoją, ze czterdzieści osób. Mężczyźni, kobiety. I patrzą na mnie w milczeniu.

Niemiec coś powiedział po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, uśmiechali się. I wszyscy – do mnie! Aż się głupio poczułam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklękli. I pokłonili mi się.

Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robić? A on też pochylił się do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali też. I ten Polak.

Wszyscy wokół mnie!

A potem podnieśli głowy. I patrzą.

Widzę, że to sami blondyni. I wszyscy mają niebieskie oczy.

Powstawali z klęczek. Podszedł do mnie jeden staruszek. Wyciągnął rękę. I powiedział czysto po rosyjsku:

– Zejdź do nas, siostro.

No to zeszłam z tego kamienia.

A on mi mówi:

– Hram! To wielka radość, że znaleźliśmy cię pośród martwych. Jesteś naszą siostrą na wieki. My – twoimi braćmi i siostrami. Teraz każdy z nas powita cię sercem.

Objął mnie i powiedział:

– Jestem Bro.

I jego serce szturchnęło moje. Jakby się z nim przywitało. I znów słodko mi się zrobiło, jak w pociągu. Ale on szybko rozplótł ręce i odszedł.

I wszyscy zaczęli do mnie podchodzić. Po kolei. Mówili imię i obejmowali mnie. I za każdym razem szturchało mnie w sercu. Ale zawsze inaczej: przy jednym – tak, przy drugim – siak.

I to było takie słodkie, przenikało mnie całą. Jakby mi kto szklanki z winem na serce wylewał. Raz! Raz! Raz!

Stoję jak we śnie. Oczy zamknęłam. Chcę jednego – żeby to trwało wiecznie.

Ale podszedł ostatni, podał swoje imię, objął mnie, skubnął serce – i odszedł. I wokół od razu powstała pustka – oni wszyscy, tacy ciepli, stanęli opodal. I uśmiechają się do mnie tak miło.

A staruszek wziął mnie za rękę i poprowadził przez różne pokoje z różnymi drogimi rzeczami. Potem na górę po schodach. Wprowadza mnie do dużego pokoju, całego w drewnie. A pośrodku pokoju łóżko. Całe białe, czyste, puchowe, jak żywe. Podprowadził mnie do łóżka i zaczął rozbierać. I cały aż promienieje. Ma taki dziwny uśmiech, jakby całe życie tylko dobro go spotykało i miał do czynienia z dobrymi ludźmi.

Rozebrał mnie do goła, ułożył w łóżku. Nakrył kołdrą. Usiadł obok.

Siedzi. Patrzy na mnie. I trzyma moją rękę. Oczy ma niebieskie, niebieściutkie jak woda.

Potrzymał mnie za rękę, potem schował ją pod kołdrę. I mówi: