Выбрать главу

– Hram, siostro moja. Powinnaś odpocząć.

A mnie tak dobrze. Całe ciało śpiewa. I mówię:

– No co pan! Ja i tak całą drogę przespałam jak kwoka. Teraz wcale nie chcę spać.

On mówi:

– Straciłaś wiele sił. Przed tobą nowe życie. Musisz się do niego przygotować.

Chciałam zaprzeczyć, że niby wcale się nie zmęczyłam. Ale wtenczas poczułam takie zmęczenie, jakbym worki dźwigała. I od razu zmorzył mnie sen.

Ocknęłam się: gdzie jestem?

Ten sam pokój, to samo łóżko. Słońce wali przez zasłonkę.

Zlazłam z łóżka, podeszłam do okna. Odsunęłam zasłonki: mamuniu kochana, ale pięknie! Dokoła same góry. Już zupełnie bez lasu, gołe, tylko w śniegu. I do samego nieba sięgają. Niebieskie takie. A niebo to już całkiem blisko.

A w tych górach – ani żywego ducha.

Od razu strasznie zachciało mi się szczać. No i przypomniałam sobie, dlaczego się obudziłam! Przyśniło mi się, że jestem małym dzieckiem owiniętym w pieluchy. I jakiś obcy człowiek trzyma mnie na kolanach. A mnie się strasznie, strasznie chce szczać. Powinnam o tym powiedzieć, żeby go nie zmoczyć. Ale jeszcze nie znam słów! Wiercę się w pieluchach i myślę, jak powiedzieć: „Chcę siku”? No i to mnie obudziło.

Tak bardzo mi się chce, jakbym przez te wszystkie dni samą wodę piła. Ale gdzie tu pójść, żeby się wyszczać – nie wiem. Podeszłam do drzwi, otworzyłam. Korytarz. Wyszłam. Idę korytarzem, myślę, może wiadro gdzie stoi. Wreszcie widzę – schody w dół, ładne, drewniane, z rzeźbionymi gałkami. Zeszłam po nich kawałek, patrzę – różne drzwi. Szturchnęłam jedne – niezamknięte. Weszłam.

A tam trzy pary klęczą w objęciach. Gołe. I milczą.

I w ogóle nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

Jak ich zobaczyłam – od razu przypomniałam sobie wszystko, co było w pociągu. I tak mi się dobrze zrobiło, że nie wytrzymałam i się obszczałam. Aż ze mnie chlusnęło na podłogę. A jak dużo – leje się i leje! Stoję, patrzę na nich, w oczach mi pociemniało. A kałuża płynie prosto do nich! I wcale mi nie wstyd – zastygłam jak słup soli, dobrze mi, jak nie wiem. Patrzę na nich, jak sroka w gnat i tyle. A oni klęczą w moich sikach! I ani drgną!

Aż tu z tyłu ktoś mnie woła:

– Hram!

Ocknęłam się – to jakaś kobieta. Odezwała się do mnie, ale w dziwnym języku – słowa niby zrozumiałe, ale razem trudno pojąć. Ni to ukraiński, ni białoruski. No i nie polski. Po polsku w obozie rozumiałam.

Kobieta wzięła mnie za rękę i poprowadziła. Idę za nią, goła, plaskam mokrymi stopami.

Przyprowadziła mnie do dużego pokoju, całego wyłożonego błyszczącym kamieniem. A pośrodku pokoju stoi jakby duży biały szaflik z wodą. Kobieta odwinęła mi na piersi bandaż, oderwała watę z zaschłej rany. I ciągnie mnie do tego szaflika. Weszłam i położyłam się. Woda ciepła. Przyjemnie.

A tu wchodzi jeszcze jedna kobieta. I zaczęły mnie myć jak niemowlę. Wymyły całą, potem kazały mi wstać. No to wstałam. A nade mną jakaś żelazna blaszka. I z tej blaszki nagle polała się na mnie woda, jak deszczyk! Jak dobrze! Stoję i się śmieję.

Potem wytarły mnie. Założyły na ranę nowy bandaż. Posadziły mnie na takim miękkim taboreciku i zaczęły czymś smarować. Zapach taki przyjemny. Wysmarowały mnie całą, rozczesały włosy, okutały mnie w szlafrok, taki mięciuchny. Potem złapały jak worek i poniosły.

Przytargały mnie do ogromnego pokoju. A tam różne szafy, pośrodku trzy lustra stoją i przy nich taki stolik, a na nim flakoników – cała fura. I perfumami zalatuje. Posadziły mnie przy tym stoliku. Zobaczyłam się naraz w trzech lustrach. Jezus Maria! To naprawdę ja? Ależ się zmieniłam w ostatnim czasie. I nie wiem, co się stało – postarzałam się czy zmądrzałam, w każdym razie z tej dawnej Warki Samsikowej zostały tylko włosy i oczy. Aż strach mnie zdjął… Ale co robić? W takich sytuacjach mój świętej pamięci dziadek mawiał: „Żyj i nic się nie bój”.

Najpierw mnie podstrzygły. Włosy ładnie przyczesały, nasmarowały czymś pachnącym. Potem przycięły mi paznokcie u rąk i nóg. I zaczęły mi je równać takim pilnikiem. Normalnie jak koniowi kopyta, kiedy go kują! Ledwom się powstrzymała od śmiechu, no tak: Niemcy!

A później te kobiety zaczęły mnie stroić: zdjęły mi szlafrok, z szaf i komód powyjmowały różne ubrania, sukienki, różne koszule, galoty i staniki. I rozłożyły. Takie wszystko ładne, czyste, białe!

Najpierw przymierzyły mi na cycki stanik. A miałam jeszcze malutkie cycuszki. Wybrały najmniejszy stanik, włożyły. Boże! U nas w wiosce nawet baby w życiu staników nie nosiły, a co dopiero dziewuchy! Staniki to ja widziałam tylko w Żyzdrze i w Chlupinie w sklepie gminnym, gdzie są sukienki i pasmanteria.

Potem włożyły mi bielusieńkie galoty. Króciuteńkie, śliczniuteńkie, jak dla lalki. Potem do nich przypięły pończochy. I od razu na wierzch – króciuteńką, bieluteńką koszulkę. A ta koszulka cała w koronkach i zalatuje słodkimi perfumami! Wszystko piękne – aż braknie słów. A na to włożyły mi sukienkę, niebieską z białym kołnierzykiem. Potem zaczęły mi dobierać buciki. Jak pootwierały pudełka, jak do nich zajrzałam: mamuniu kochana! Nie z cholewkami, nie trzewiki, ale najprawdziwsze pantofelki, całe błyszczące lakierem! Przyniosły mi trzy pudełka do wyboru. Aż mi się w głowie zakręciło. Pokazałam palcem – i wkładają mi pantofelki. A pantofelki są na obcasach!

Pomalowały mi usta, upudrowały policzki. Na szyi powiesiły sznur pereł. Wstałam, spojrzałam w lustro – aż oczy zmrużyłam! Toż to piękność jakaś się przegląda, a nie Warka Samsikowa!

A one mnie za ręce – i prowadzą dalej. Zeszłyśmy na dół.

Na dole był ogromniasty pokój, cały kamienny. A w nim olbrzymi stół. Przy stole zebrali się wszyscy, którzy mnie wtedy witali. I Niemcy, którzy ze mną przyjechali. Tylko już bez mundurów, w zwykłych ubraniach. I wszyscy jedzą. A jedzenie takie ładne, rozmaite.

Posadzili mnie na moim miejscu. Wszyscy się do mnie uśmiechają, jak do kogoś bliskiego. A ten staruszek Bro powiedział:

– Hram, siostro nasza, spożyj z nami wspólny posiłek. Zasada naszej rodziny jest taka: nie jeść żywego, nie gotować i nie smażyć strawy, nie kroić i nie kłuć. Jako że to narusza jej Kosmos.

I podał mi gruszkę. Wzięłam i zaczęłam jeść. I wszyscy przy stole też.

Popatrzyłam na stół: mięsa nie ma, ryb nie ma, jajek nie ma, mleka nie ma. I chleba nie ma. Za to różnych płodów ziemi – zatrzęsienie. I nie tylko gruszki – arbuzy, melony, pomidory, ogórki, jabłka, nawet czereśnie! I mnóstwo różnych innych, których nigdy nie widziałam.

I wszyscy jedzą rękami. Nie ma ani noży, ani widelców, ani łyżek.

Patrzę na melona – nigdy go nie jadłam, tylko na targu widziałam. Jeden z mężczyzn pochwycił moje spojrzenie, wziął największego melona. I przysunął sobie jakiś taki ostry kamień. Zamachnął się – i trzask melonem o kamień! Aż się rozbryzgnął w różne strony! Wszyscy się uśmiechają. A on wybrał kawałek i podaje mi. Resztę rozdał innym. Tak po raz pierwszy jadłam melona. Pychota!

Potem zjadłam truskawki, słodką paprykę i jeszcze jakieś trzy różne płody. A czereśni zjadłam tyle, że mało nie pękłam.

Po jedzeniu wszyscy wstali i rozeszli się każdy w swoją stronę.

Tylko staruszek Bro podszedł do mnie. Chwycił mnie za łokieć i poprowadził. Do takiego małego pokoiku. A tam pełno książek. Posadził mnie przy niedużym stoliku, usiadł naprzeciw. Mówi:

– Hram, co czujesz?

Mówię:

– Trochę boli mnie w piersi.

– A co jeszcze?

– No – mówię – nie wiem… nic nie rozumiem.

– Dobrze ci było z nami?

– Tak – mówię.

– Twojemu sercu było przyjemnie?