Выбрать главу

– Bardzo – odpowiadam. – Nigdy mi nie było tak dobrze.

Popatrzył na mnie z uśmiechem i mówi:

– Takich jak my jest bardzo mało. Tylko sto pięćdziesiąt trzy osoby na całej ziemi.

Pytam go:

– Dlaczego tak?

– Dlatego że – mówi – jesteśmy inni niż wszyscy. Umiemy mówić nie tylko ustami, ale i sercem. A pozostali ludzie mówią tylko ustami. I nigdy nie przemówią sercem.

– Dlaczego?

– Bo to żywe trupy. Absolutna większość mieszkańców naszej planety to chodzące trupy. Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie. To kołowrót ich martwego życia. Nie ma z niego wyjścia. A my jesteśmy żywi. Jesteśmy wybrańcami. Wiemy, czym jest język serca, w którym już z tobą rozmawialiśmy. I wiemy, czym jest miłość. Prawdziwa Boska Miłość.

– A co to takiego miłość?

– Dla setek milionów martwych ludzi miłość to po prostu chuć, pragnienie, by posiąść cudze ciało. Dla nich wszystko sprowadza się do jednego: mężczyzna spotyka kobietę, która mu się podoba. Nie zna jej serca, ale jej twarz, figura, chód, śmiech pociągają go. Chce patrzeć na tę kobietę, być z nią, dotykać jej. I zaczyna się choroba pod nazwą „ziemska miłość”: mężczyzna stara się o kobietę, obsypuje ją prezentami, umizga się, przysięga miłość, obiecuje kochać tylko ją jedną. Ona zaczyna odczuwać zainteresowanie jego osobą, potem sympatię, potem jej się wydaje, że to właśnie ten człowiek, na którego czekała. W końcu zbliżają się na tyle, że gotowi są dokonać tak zwanego „aktu miłości”. Zamknąwszy się w sypialni, rozbierają się, kładą do łóżka. Mężczyzna całuje kobietę, ściska jej piersi, leży na niej, wbija w nią swój członek, sapie, stęka. Ona jęczy najpierw z bólu, potem z pożądania. Mężczyzna wypuszcza w łono kobiety swoje nasienie. I zasypiają w pocie, wyjałowieni i zmęczeni. Potem zaczynają żyć razem, poczynają dzieci. Namiętność stopniowo ich opuszcza. Zamieniają się w maszyny: on zarabia pieniądze, ona gotuje i sprząta. W tym stanie mogą przeżyć do samej śmierci. Albo zakochać się w kimś innym. Rozstają się i z niechęcią wspominają przeszłość. A wierność przysięgają nowym wybrankom. Zakładają nową rodzinę, płodzą nowe dzieci. I znów stają się maszynami. Ta choroba nazywa się ziemską miłością. Dla nas zaś to największe zło. Bo my, wybrańcy, znamy inną miłość. Jest ogromna jak niebo i piękna jak Światłość Pierwotna. Nie opiera się na płytkiej sympatii. Jest głęboka i silna. Ty, Hram, poczułaś małą cząstkę tej miłości. Tylko jej dotknęłaś. To dopiero pierwszy promień wielkiego Słońca, dotykający twego serca. Słońca o imieniu Boska Miłość Światłości.

Chciałam o coś zapytać, ale nagle wyciągnął do mnie rękę. I ujął moje dłonie. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, a on zamknął oczy. I jakby zasnął.

Nagle w sercu – szturch!

I wszystko było jak wtedy w pociągu. Tylko jeszcze mocniej. Jakbym w odmęt wpadła, cała, z głową – aż świeczki mi w oczach stanęły. Jakby mi wystrzelił z pistoletu prosto w serce.

A potem zaczęło się coś zupełnie innego. Jakby zaczął wlec moje serce po schodach do góry. A ono uderzało o każdy schodek. Ale za każdym razem inaczej, jakby każdy schodek był zupełnie inny, zupełnie z czego innego zrobiony.

I to było tak słodkie i niezwykłe, że po prostu umierałam ze szczęścia.

A on dalej wlecze moje serduszko i wlecze.

Wyżej i wyżej.

I to jest coraz słodsze i słodsze.

A potem – raz! Ostatni stopień. Najsłodszy.

I nagle pojęłam sercem, że tych schodków jest dwadzieścia trzy.

Ale ich nie liczyłam. Pojęłam to sercem.

I wtedy on przestał. A ja – jak siedziałam, tak siedzę. Wszystko wkoło płynie, a serce po prostu płonie żywym ogniem. I nie mogę mówić.

Wtedy on mówi do mnie:

– Teraz rozmawiałem z tobą językiem serca. Wcześniej wszyscy mówili ci sercem tylko parę słów. Ale wszystkich słów serca jest dwadzieścia trzy. Ja ci je wszystkie powiedziałem. Teraz znasz wszystkie.

A ja siedzę, ruszyć się nie mogę, tak mi dobrze. Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. I nagle wszystko zrozumiałam. I rozpłakałam się. Ale tak, że aż mnie całą zmogło: padłam na podłogę i ryczę na cały głos. A on wstał i pogłaskał mnie po głowie.

– Płacz, siostro.

Ryczę. Ale tak ryczę, jak nigdy: całą mnie wywraca na lewą stronę.

Zawołał kogoś, zanieśli mnie do sypialni. A ja wiję im się na rękach jak wąż, wylewam strugi łez!

Zanieśli mnie do sypialni, rozebrali, położyli. A ja się tak rozryczałam, że nie mogę przestać. Zanoszę, no, zanoszę się od płaczu, aż do utraty przytomności, całkiem jakbym umierała. W końcu się ocknęłam: gdzie jestem? Leżę plackiem w łóżku. Ledwie trochę mi przejdzie – i znów w płacz. I znów całą mnie skręca. I znów ryczę do nieprzytomności.

I tak przeryczałam siedem dni i siedem nocy.

Wreszcie doszłam do siebie. Leżę. Płakać już mi się nie chce. W sercu zagościł spokój. Taki przyjemny! Jest spokojnie, dobrze. Ale jakoś mi słabo. Że nie mogę nawet ręką poruszyć. Leżę, przez okienko patrzę. A tam – choinki w śniegu. I takie śliczne te choinki, takie zgrabne. Śnieg na nich leży, połyskuje w słońcu.

Nie wiem, ile tak przeleżałam.

Potem weszła jakaś kobieta. Przyniosła mi pić. Napiłam się.

I wszedł staruszek Bro. Usiadł przy mnie na łóżku, wziął mnie za rękę. I mówi:

– Wszystko już minęło, Hram. Twoje serce płakało ze wstydu za minione życie. To normalne. To spotkało każdego z nas. Od tej pory nigdy więcej nie będziesz płakać. Będziesz się tylko cieszyć. Cieszyć, że żyjesz.

I tak rozpoczęłam nowe życie.

Czy można je opowiedzieć? Oczywiście nie. Pamięć wychwytuje tylko rzeczy wyraziste i drogie nam. A całe moje nowe życie składało się z rzeczy wyrazistych i drogich.

Trzy lata spędziłam w naszym Domu w Alpach Austriackich. Potem, kiedy wojna dotarła i do naszych gór, porzuciliśmy Dom i przedostaliśmy się do Finlandii. Tam, w lesie nad jeziorem, czekał na nas inny Dom. Spędziłam w nim kolejne cztery lata.

Pamiętam wszystko: twarze sióstr i braci, ich głosy, ich oczy, ich serca, uczące moje serce tajemnych słów.

Pamiętam…

Pojawiali się nowi niebieskoocy blondyni o sercach rozbudzonych lodowym miotem, wtapiali się w nasze bractwo, poznawali radość przebudzenia, płakali łzami serdecznej skruchy, odkrywali boski język serca, zastępując doświadczonych i starych, tych, którzy w pełni poznali dwadzieścia trzy słowa.

Wreszcie nadszedł pamiętny dzień: szóstego lipca 1950 roku.

Wstałam o wschodzie słońca, jak inni bracia i siostry. Wyszedłszy na polanę przed domem, stanęliśmy w parach, jak zawsze, objęliśmy się i uklękli. Nasze serca przemówiły tajemnym językiem. Trwało to kilka godzin. Następnie rozluźniliśmy objęcia. Wróciliśmy do domu, doprowadziliśmy się do porządku i przygotowaliśmy posiłek.

Po posiłku Bro oddalił się ze mną. Rzekł: – Hram, dziś czeka cię coś ważnego. Opuścisz nasze bractwo. Udasz się do Rosji. Będziesz szukać żywych pośród martwych. Budzić ich i przywracać do życia. Przeszłaś z nami długą drogę. Posiadłaś język serca. Poznałaś wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca. Jesteś gotowa, by służyć wielkiej sprawie. Opowiem ci, co powinnaś wiedzieć. Ta legenda żyje tylko w przekazie ustnym, nie została przelana na papier. Posłuchajże: na początku była tylko Światłość Pierwotna. I światłość jaśniała w Absolutnej Pustce. I Światłość jaśniała dla Siebie Samej. Tworzyły ją dwadzieścia trzy tysiące światłonośnych promieni. To byliśmy my. Czas dla nas nie istniał. Była tylko Wieczność. I jaśnieliśmy w tej Wiecznej Pustce. I zrodziliśmy światy. Światy zapełniały Pustkę. Tak narodził się Wszechświat. Za każdym razem, kiedy chcieliśmy stworzyć nowy świat, budowaliśmy Boski Krąg Światłości z dwudziestu trzech tysięcy promieni. Wszystkie promienie kierowały się do wnętrza kręgu i po dwudziestu trzech impulsach w centrum kręgu rodził się nowy świat. To były gwiazdy, planety i galaktyki. I pewnego razu stworzyliśmy nowy świat. I jedna z siedmiu jego planet cała była pokryta wodą. To była planeta Ziemia. Wcześniej nie stwarzaliśmy takich planet. To był Wielki Błąd Światłości. Jako że woda na planecie Ziemia tworzyła kuliste lustro. Gdy tylko się w nim odbiliśmy, przestaliśmy być promieniami światła i przeistoczyliśmy się w żywe istoty. Staliśmy się prymitywnymi amebami, zaludniającymi bezkresny ocean. Nasze drobne, półprzezroczyste ciała unosiła woda, lecz w nas jak dawniej żyła Pierwotna Światłość. I jak dawniej było nas dwadzieścia trzy tysiące. Lecz byliśmy rozproszeni w przestworach oceanu. Upłynęły miliardy ziemskich lat. Wraz z innymi istotami, zamieszkującymi Ziemię, przebyliśmy drogę ewolucji. Staliśmy się ludźmi. A ludzie się rozmnażali i zapełniali Ziemię. Kierowali się rozumem, popadli w niewolę ciała. Usta ich mówiły językiem rozumu i język ten jak błona pokrył cały widzialny świat. Ludzie przestali widzieć rzeczy. Zaczęli je imaginować. Ślepcy bez serca stawali się coraz okrutniejsi. Zbudowali broń i samochody. Zabijali i rodzili, rodzili i zabijali. Stali się chodzącymi trupami. Bo ludzie byli naszą pomyłką. Tak jak wszystko, co żyje na Ziemi. Ziemia zamieniła się w piekło. I my, rozproszeni, żyliśmy w tym piekle. Umieraliśmy i przyoblekaliśmy się ponownie w ciało, nie mając sił, by oderwać się od Ziemi, którą sami przecież stworzyliśmy. I nadal było nas dwadzieścia trzy tysiące. Światłość Pierwotna żyła w naszych sercach. Ale one spały tak, jak śpią miliardy ludzkich serc. Co mogło je obudzić, byśmy zrozumieli, kim jesteśmy i jakie stoi przed nami zadanie? Wszystkie światy, stworzone przez nas przed Ziemią, były martwe. Zawisły w Pustce, niczym zabawki na choince, radując nasze serca. Śpiewała w nich Radość Pierwotnej Światłości. Tylko Ziemia zakłócała Kosmiczną Harmonię. Albowiem była żywa i rozwijała się sama przez się. I rozwijała się niczym szpetny guz nowotworu. Lecz Kosmiczna Harmonia nie może być zbyt długo poddawana siłom destrukcji. Kawałeczek stworzonej przez nas choinkowej zabawki spadł na Ziemię. To był jeden z największych meteorytów. Stało się to w 1908 roku, na Syberii, nad rzeką Podkamienna Tunguska. Meteoryt nazwano Tunguskim. W 1927 roku ludzie wielkiego rozumu wysłali do niego ekspedycję. Przybyli na miejsce, ujrzeli powalony las, lecz meteorytu nie znaleźli. W ekspedycji uczestniczyło piętnaście osób. Pośród nich – jeden dwudziestoletni student, jasnowłosy chłopak o niebieskich oczach, fanatycznie wierzący w progres. Przybywszy na miejsce upadku meteorytu, doznał dziwnego uczucia, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał: jego serce zadrżało. Gdy tylko to nastąpiło, zamilkł. Zaprzestał rozmów z członkami ekspedycji. Czuł sercem, że meteoryt gdzieś tu jest. Meteoryt emanował energią, która wstrząsnęła młodzieńcem. Owa energia w ciągu dwóch dni odmieniła jego życie. Członkowie ekspedycji uznali, że zwariował. Ekspedycja odeszła z niczym. On zaś odłączył się od grupy. Wrócił na miejsce upadku. Odnalazł meteoryt. Była to ogromna bryła lodu. Zanurzyła się w bagnistym gruncie, pochłonęła ją brudna woda, skrywając przed ludzkim wzrokiem. Młodzieniec zanurzył się w błocie, poślizgnął i mocno uderzył piersią o lód. Jego serce przemówiło. I wszystko zrozumiał. Odłupał kawałek lodu, wsunął do plecaka i poszedł do ludzi. Lód był ciężki, ciężko było z nim iść. Powoli się topił. Kiedy młodzieniec dotarł do najbliższej wsi, z lodu został niewielki kawałek, mieszczący się w dłoni. Dochodząc do wsi, ujrzał śpiącą w trawie dziewczynę. Miała jasnoblond włosy, jej niebieskie oczy były półotwarte. Młodzieniec podniósł z ziemi kij, sznurkiem przymocował do niego kawałek lodu i z całej siły uderzył dziewczynę w pierś lodowym młotkiem. Dziewczyna krzyknęła i straciła przytomność. Położył się przy niej i zasnął. Kiedy się przebudził, ona siedziała przy nim i patrzyła na niego jak na brata. Objęli się. A ich serca zaczęły ze sobą rozmawiać. Wtedy wszystko zrozumieli. I poszli szukać sobie podobnych… Zamilkł, po czym dodał: