W końcu rozluźniliśmy uścisk.
Oprzytomniawszy, powiedział:
– Moje ziemskie imię brzmi: Aleksiej Iljicz Korobow.
Imię jego serca brzmiało Adr.
Znów zamilkł. I długo na mnie patrzył. Ale przywykłam do tego. U nas w Domu bracia i siostry rozmawiali ziemskim językiem tylko z konieczności. Potem podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:
– Samochód.
Wyszliśmy na dwór. Było już ciemno.
Podjechał samochód z szoferem i ochroniarzem. Odwieźli nas na Dworzec Moskiewski. Tam wsiedliśmy do pociągu Leningrad – Moskwa i zamknęliśmy się w przedziale. Adr wyłożył na stolik owoce. Ale nie mógł jeść, wciąż na mnie patrzył.
Ja już zgłodniałam i z przyjemnością zjadłam kilka owoców. Następnie opowiedział mi swoją historię. Jest kadrowym oficerem MGB, w 1947 roku został skierowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Narodowego do Niemiec w sprawach GUSIMZ (Centralny Zarząd Radzieckiego Majątku za Granicą).
W Dreźnie na uroczystym bankiecie z okazji drugiej rocznicy zwycięstwa nad Niemcami poznał blisko swego bezpośredniego przełożonego, generała-lejtnanta Włodzimirskiego, stojącego na czele oddziału GUSIMZ. Wcześniej utrzymywali tylko kontakty służbowe. Włodzimirski, uważany na Łubiance za człowieka twardego i milczka, nieoczekiwanie zapałał sympatią do Korobowa, zapoznał go ze swoją żoną, zaprosił do willi, gdzie zwykle się zatrzymywał.
W willi wraz z żoną przywiązali Korobowa do kolumny i stukali lodowym młotem, aż stracił przytomność. Następnie umieścili go w miejscowym szpitalu, gdzie w chronionej separatce wracał do zdrowia. Na trzeci dzień Włodzimirski przyszedł do niego, położył się do łóżka, objął Korobowa i przemówił do niego sercem.
Tak Korobow został bratem Adr.
Wypytywał mnie o bractwo, opowiadałam mu wszystko, co wiedziałam. Od czasu do czasu płakał ze wzruszenia, obejmował mnie, przyciskał moje dłonie do piersi. Ale ja powstrzymywałam swoje serce, żeby nie wstrząsnąć Adr zbyt mocno.
Znałam swoją moc.
Rano dotarliśmy na Dworzec Leningradzki w Moskwie. Tam czekał na nas samochód.
Ruszyliśmy za miasto i po pewnym czasie znaleźliśmy się na daczy Włodzimirskiego.
Był ciepły słoneczny dzień.
Adr wziął mnie za rękę i wprowadził do dużego drewnianego domu. Okna były zasłonięte. Pośrodku salonu stał Włodzimirski. Też był średniego wzrostu, krzepkiej budowy ciała, piżama ze złocistego jedwabiu opinała jego krępą sylwetkę, rzadkie ciemnoblond włosy miał zaczesane do tyłu, w zielonkawoniebieskich oczach błyszczały łzy uniesienia. Z daleka poczułam jego wielkie i gorące serce. Zadrżałam, czując przedsmak spotkania.
Nieopodal stała żona Włodzimirskiego – szczupła, ładniutka kobieta. Lecz nie była jedną z nas, dlatego nie od razu ją zauważyłam.
Włodzimirski podszedł do mnie. Głowa mu drżała, mocne ręce dygotały. Wydał z siebie gardłowy dźwięk, padł na kolana i przywarł do mnie.
Adr podszedł z tyłu i też się przytulił.
Wybuchnęli płaczem.
Żona Włodzimirskiego też zapłakała.
Następnie Włodzimirski złapał mnie na ręce i zaniósł na piętro. Tam w sypialni położył mnie na szerokim łożu i począł rozbierać. Adr i żona pomagali mu. Następnie sam się rozebrał. Był prawdziwie atletycznej budowy ciała. Przycisnął swoją szeroką białą pierś do mojej. I nasze serca zlały się w jedno. Nie był nowicjuszem w języku serca; znał czternaście słów.
Moje maleńkie dziewczęce serce zanurzyło się w jego potężnym sercu. Oddychało i trzepotało, płonęło i drżało.
Z nikim, nawet ze staruszkiem Bro, nie było mi tak dobrze.
Nasze serca dawno się wzajem szukały. Teraz szalały.
Czas stanął dla nas w miejscu…
Rozluźniliśmy objęcia po dwóch dobach. Ręce nam ścierpły i odmawiały posłuszeństwa, ledwo się poruszaliśmy z braku sił. Ale nasze serca promieniały szczęściem.
Mój nowy brat nazywał się Ha.
Adr i żona Włodzimirskiego zanieśli nas do łazienki i posadzili w wannie z gorącą wodą. Masując mi zdrętwiałe ręce, kobieta przedstawiła się:
– Nazywam się Nastia.
Odpowiedziałam jej ciepłym spojrzeniem.
Kiedy ostatecznie przyszliśmy do siebie, Ha rzekł:
– Hram, w Rosji jest nas czworo: ty, ja, Adr i Jus. Adr i ja to wysoko postawieni oficerowie MGB, najpotężniejszej organizacji w Rosji. Jus jest maszynistką w Ministerstwie Budowy Maszyn dla Przemysłu Lekkociężkiego. Mnie stukali w 1931 roku w Baku bracia, którzy potem wyjechali razem z Bro. Jus myśmy znaleźli. Wiesz, że tylko lód pomaga nam odnaleźć braci. Wszystkie nasze wysiłki skierowane są obecnie na zapewnienie regularnych dostaw lodu. I potajemnego wywozu lodu za granicę, gdzie trwają zakrojone na szeroką skalę poszukiwania naszych braci i sióstr. Najintensywniejsze poszukiwania prowadzimy w Skandynawii. W Szwecji w trzech Domach żyje stu dziewiętnastu braci. W Norwegii – około pięćdziesięciu. W Finlandii – prawie siedemdziesięciu. Przed wojną w Niemczech doliczyliśmy się czterdzieścioro czworo naszych. Niektórzy zajmowali odpowiedzialne stanowiska w NSDAP i SS. Niestety, w Rosji wszystko było trudniejsze. Czterech braci, funkcjonariuszy NKWD, zginęło pod koniec lat trzydziestych w czasie „wielkiej czystki”. Jedną siostrę z moskiewskiego rejonowego komitetu partii aresztowano i stracono na skutek denuncjacji. Dwoje następnych zginęło w czasie blokady Leningradu, nie byłem w stanie im pomóc. I jeszcze jeden, mój najbliższy brat Ume, odnaleziony w 1934 roku, generał-pułkownik wojsk pancernych, zginął na froncie. Chwała Światłości, nie wpłynęło to na dostawy lodu. Ale szukanie nowych braci jest bardzo trudne. Musisz nam pomóc.
– W jaki sposób dostarcza się lód? – zapytałam.
– Do 1936 roku organizowaliśmy specjalne ekspedycje. Prowadziliśmy je potajemnie. Za każdym razem wynajmowaliśmy Sybiraków, miejscowych ochotników, którzy brnęli przez bagna na miejsce upadku, w wyjątkowo trudnych warunkach wycinali lód i dostarczali go w umówione miejsce. Tam czekali na nich oficerowie NKWD. Lód docierał na dworzec i jako cenny ładunek transportowano go w chłodni do Moskwy. Wyekspediowanie go za granicę było o wiele prostsze. Ale taki sposób był nad wyraz ryzykowny i niepewny. Dwie ekspedycje po prostu znikły, innym razem podłożono nam zwykły lód. Postanowiłem radykalnie zmienić sposób dostawy. Z mojej inicjatywy i dzięki pomocy wpływowych braci z NKWD na Syberii został utworzony specjalny urząd ze specjalnymi pełnomocnictwami ds. wydobycia meteorytu tunguskiego. Dwaj bracia, którzy zginęli w Leningradzie, byli wybitnymi uczonymi w Akademii Nauk. Oni właśnie uzasadnili naukowo wagę tego projektu, udowadniając, iż lód meteorytu zawiera nieznane związki chemiczne, zdolne zrewolucjonizować produkcję broni chemicznej. Siedem kilometrów od miejsca upadku zorganizowano obóz pracy przymusowej. Więźniowie tego niewielkiego obozu wydobywają nasz lód. Roboty prowadzone są tylko zimą, kiedy bez problemu można się przeprawić przez bagna.
– Ale jak oni zimą odróżniają nasz lód od zwykłego?
– Odróżniają nie oni, tylko my – uśmiechnął się Ha. – Tutaj w Moskwie. Oni kruszą lód łomami w miejscu upadku, wycinają sześciany i dźwigają je na plecach do obozu. Po czym kawałki lodu ładuje się na sanie i konie ciągną je przez tundrę do samego Ust-Ilimska. Tam ładuje się je do wagonów i wiezie do Moskwy. Tutaj ja i Adr wchodzimy do wagonów i kładziemy dłonie na lód. Naszego lodu bywa nie więcej niż czterdzieści procent.
– A ile jest lodu w meteorycie?
– Z pobieżnych badań wynika, że około siedemdziesięciu tysięcy ton.
– Chwała Światłości! – uśmiechnęłam się. – A nie rozpuści się?
– W chwili upadku bryła wpadła w wieczną zmarzlinę. Wierzchołek pokrywa bagno. Oczywiście latem zewnętrzna część bryły lekko się nadtapia. Ale lato na Syberii jest krótkie: raz, dwa i już go nie ma! – Ha odwzajemnił uśmiech.