Выбрать главу

Skonsternowany pułkownik kiwnął na lejtnantów. Ci pochwycili płaczącego Jemieljanowa i wyprowadzili z gabinetu. Zadzwonił telefon.

– Włodzimirski. – Ha podniósł słuchawkę. – Serwus, Bogdan! Słuchaj, otwieram wczoraj „Prawdę” i własnym oczom nie wierzę! Tak! Zuch! No, proszę, kadry Ławrentija Pawłowicza! Znajcie naszych, no nie?! Słuchaj, który to z kolei? Uuuu! Gratuluję! Mierkułow powinien teraz odlać popiersia tobie i Amajakowi!

Ha roześmiał się głośno.

– No, czołem, Korobow. – Pułkownik podał mu rękę i pokiwał głową, zezując na Ha. – Nie ma drugiego takiego jak nasz Lew Jemieljanowicz.

– Pamięć absolutna, co tu gadać! – uśmiechnął się Adr.

– Gdyby tylko to. Geniusz… – z zawiścią westchnął pułkownik i wyszedł.

Dokończywszy rozmowę, Ha odwiesił słuchawkę.

– Musicie podbić delegacje. U Radziewskiego na piątym. Potem wybierzemy się do siostry Jus.

Weszliśmy z Adr na piąte piętro, tam załatwiliśmy delegacje do Magadanu. Dostaliśmy pieniądze, dokumenty. Razem z Ha wyszliśmy z budynku, wsiedli do samochodu i pojechali na ulicę Worowskiego. Zostawiliśmy samochód z kierowcą na ulicy, przeszliśmy podwórkami, trafili do odrapanej bramy i weszli na drugie piętro. Adr zastukał do drzwi. Te od razu otwarły się na oścież i starsza wysoka dama w pince-nez rzuciła się na nas z piskiem. Dosłownie wyła z radości i dygotała.

Adr zakrył jej usta. Weszliśmy do mieszkania. Duże, pięciopokojowe, choć komunalne. Jednak cztery pokoje były opieczętowane. Jak mi później wyjaśnił Ha, załatwił sprawę tak, żeby sąsiadów siostry Jus aresztowano. Dzięki temu wygodniej było organizować spotkania.

Ujrzawszy mnie, Jus od razu oplotła moje ramiona swoimi długimi, podagrycznymi rękami, przytuliła się dużą obwisłą piersią i razem padłyśmy na podłogę. Adr i Ha również objęli się i uklękli.

Serce Jus pomimo jej podeszłego wieku było zupełnie niedoświadczone, jak u dziecka. Znało tylko dwa słowa. Ale wkładało w nie tyle siły i żądzy, że byłam wstrząśnięta. Jej serce było spragnione jak wędrowiec, który zabłądził na pustyni. Piło moje serce rozpaczliwie i nieprzerwanie.

Minęło prawie dziewięć godzin.

Jus rozplotła ręce, nieprzytomna rozciągnęła się na starym parkiecie.

Czułam się wyjałowiona, ale przepełniało mnie wewnętrzne zadowolenie: uczyłam serce Jus nowych słów.

Jus wyglądała koszmarnie: pobladła i chuda, leżała nieruchomo, ze szklanym wzrokiem wbitym w sufit; z rozchylonych ust sterczała sztuczna szczęka.

Ale żyła: doskonale czułam jej ciężko bijące serce.

Ha przyniósł z jej pokoju poduszkę tlenową, podniósł do jej poszarzałych warg gumową rurkę o lejkowatym zakończeniu. Adr otworzył wentyl.

Tlen stopniowo ją ocucił. Głęboko, z jękiem odetchnęła. Podnieśli ją, przenieśli do pokoju. Adr prysnął jej w twarz wodą.

– Wspa-a-aniale – wyrzekła ze zmęczeniem i wyciągnęła do mnie drżącą rękę.

Ujęłam ją. Starcze palce były miękkie i chłodne. Jus przycisnęła moją rękę do swojej piersi.

– Dziecinko moja. Jak mi cię brakowało! – powiedziała i uśmiechnęła się z trudem.

Adr przyniósł wszystkim wodę i morele. Zaczęliśmy jeść morele, popijając je wodą.

– Opowiedz mi o Domu – poprosiła Jus.

Opowiedziałam. Słuchała z wyrazem niemal dziecięcego zachwytu. Kiedy doszłam do rozmowy z Bro i jego pożegnalnego przesłania, po pomarszczonych policzkach Jus popłynęły łzy.

– Jakie to szczęście – przyciskała moją dłoń do swojej piersi – jakie to szczęście zyskać jeszcze jedno żywe serce.

Wszyscy się objęliśmy.

Następnie Ha opowiedział o najbliższych planach. Stało przed nami trudne zadanie. Razem z Adr słuchaliśmy wstrzymując oddech. Ale Jus nie mogła słuchać dłużej niż dziesięć sekund: zrywała się, rzucała mi w objęcia, obejmowała moje kolana, przytulała się, mrucząc czułe słowa, potem odbiegała do okna, pochlipując i trzęsąc głową.

W jej pokoju panował prawdziwy chaos przedmiotów i książek, pośrodku którego jak skała górowała wielka niemiecka maszyna do pisania z wkręconą kartką papieru. W poprzednim życiu Jus dorabiała w domu pisaniem na maszynie, w ciągu dnia zaś pisała w swoim ministerstwie. Teraz nie miała problemów finansowych. Jak my wszyscy.

Jus błagała, by Ha zabrał ją w delegację, ale on nie wyraził zgody.

Rozpłakała się.

– Chcę z tobą rozmawiać… – popłakiwała, całując moje kolana.

– Jesteś nam potrzebna tutaj – mówił Ha, obejmując ją.

Jus wstrząsały dreszcze. Sztuczna szczęka kłapała, kolana drżały. Podaliśmy jej walerianę, położyliśmy do łóżka, nakryli puchową kołdrą, w nogi wsunęli termofor. Jej twarz jaśniała błogością.

– Znalazłam was, znalazłam was… – szeptały nieprzerwanie jej starcze wargi. – Żeby tylko serce mi nie pękło…

Pocałowałam ją w rękę.

Spojrzała na mnie ze wzruszeniem i w tym momencie zapadła w głęboki sen.

Wyszliśmy, wsiedli do samochodu i godzinę później byliśmy na wojskowym lotnisku w Żukowskim. Tam czekał na nas samolot. Ulokowaliśmy się w niewielkiej kabinie pasażerskiej. Pilot zameldował Ha o gotowości do lotu i zaczęliśmy się wznosić. Podróż do Magadanu trwała prawie dobę: dwukrotnie tankowaliśmy i nocowaliśmy w Krasnojarsku.

Kiedy leciałam nad Syberią i widziałam bezkresne lasy, przecięte wstęgami syberyjskich rzek, myślałam o tysiącach niebieskookich, jasnowłosych braci i sióstr, żyjących na nieobjętych przestrzeniach Rosji, codziennie wykonujących mechaniczne rytuały, narzucone przez cywilizację, i niedomyślających się cudu skrytego w ich klatkach piersiowych. Ich serca śpią. Czy się przebudzą? Czy jak miliony innych serc, odbębniwszy swoje, zgniją w rosyjskiej ziemi, nie poznawszy upajającej mocy mowy serca?

Wyobrażałam sobie tysiące trumien znikających w grobach i zasypywanych ziemią, czułam piekielny bezruch zatrzymanych serc, gnicie w mroku boskich mięśni sercowych, robaki toczące bezsilne ciała, i moje żywe serce wzdrygało się i kołatało.

– Muszę ich obudzić! – szeptałam, patrząc na przepływający w dole leśny ocean…

Do Magadanu przylecieliśmy wczesnym rankiem.

Słońce jeszcze nie wstało. Na lotnisku czekały na nas dwa samochody z dwoma oficerami MGB. Do jednego samochodu załadowano cztery podłużne cynkowe skrzynie, do drugiego wsiedliśmy.

Przejechaliśmy przez miasto, które nie wydało mi się ani lepsze, ani gorsze od innych, i skręciliśmy na szosę. Po pół godzinie niezbyt płynnej jazdy podjechaliśmy pod bramę dużego obozu pracy przymusowej.

Brama natychmiast została otwarta i wjechaliśmy na teren obozu. Stały tam drewniane baraki, a w rogu bielał jedyny ceglany budynek. Podjechaliśmy do niego. Od razu wyszło do nas kierownictwo obozu – trzech oficerów MGB. Naczelnik, major Gorbacz, powitał nas życzliwie i zaczął zapraszać do budynku administracji. Ha oznajmił mu, że bardzo się spieszymy. Wtedy tamten zakrzątał się szybko, wydał polecenie:

– Sotnikow, dawaj ich tu!

Wkrótce przyprowadzono dziesięciu wycieńczonych, brudnych więźniów. Pomimo ciepłej letniej pogody mieli na sobie podarte waciaki, walonki i czapki uszanki.

– U ciebie nawet latem chodzi się w walonkach? – zapytał Ha Gorbacza.

– Nie, towarzyszu generale – energicznie odpowiedział Gorbacz. – Trzymałem ich przecież w Baraku o Obostrzonym Rygorze. No to wydałem odzież zimową.

– A niby dlaczego wsadziłeś ich do BOR-u?

– No… tak bezpieczniej, towarzyszu generale.

– Gorbacz, ale z ciebie kutas – powiedział mu Ha i odwrócił się do zeków. – Zdjąć czapki!

Zdjęli. Wszyscy wyglądali jak starcy. Siedmiu blondynów, jeden – albinos, dwaj mieli włosy zupełnie siwe. Niebieskie oczy miało tylko czterech, włączając siwego.