Выбрать главу

Sześćdziesięciu dwóch oprawców ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddziału specjalnego „Karelia”, podlegającego osobiście Berii, gotowych było wypełnić każdy rozkaz. Owi zaiste bezwzględni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako śmieci i prawdziwą satysfakcję sprawiał im widok przestrzelonej potylicy. Oddziałem dowodził Adr.

W kwietniu 1951 roku oddział przystąpił do wypełnienia tajnej operacji „Niewód”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczęli aresztowania niebieskookich blondynów i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwaliśmy ich razem z Ha, Szro i Sofre.

To była ciężka praca. Czasem musieliśmy opukać do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczór słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia. Laboratorium, w którym trzech zeków-inżynierów wcześniej przygotowywało młoty, nie mogło sprostać zadaniu. Posadzono więc jeszcze pięciu, zwiększając plan trzykrotnie; pracowali szesnaście godzin na dobę, robiąc po trzydzieści młotów dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abyśmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o białoskóre karelskie piersi.

Ręce i twarze mieliśmy pocięte odpryskami lodu, mięśnie rąk stały się żelazne, dokuczały nam bóle i skurcze, czasami spod paznokci sączyła się krew, nogi puchły od wielogodzinnego stania. Pomagała nam żona Ha. Ocierała twarze, zbryzgane karelską krwią, podawała ciepłą wodę, masowała ręce i nogi.

Pracowaliśmy jak opętani: lodowe młoty świstały, kości pękały, ludzie jęczeli i wyli. Na dole, piętro niżej, nieprzerwanie rozbrzmiewały strzały – tam dobijano pustych. Jak zawsze było ich dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I tylko jeden procent stanowili żywi. Ale ileż radości sprawiały nam te jednostki spośród setek!

Za każdym razem, przytulając się do okrwawionej, drżącej piersi i słysząc trzepot budzącego się serca, zapominałam o wszystkim, płakałam i krzyczałam z radości, powtarzając imię serca nowo narodzonego:

– Zu!

– O!

– Karf!

– Yk!

– Aub!

– Jacz!

– Nom!

Było ich tak mało. Jak złotych samorodków w ziemi. Ale byli! I lśnili w naszych zmęczonych okrwawionych rękach.

Żywych natychmiast odstawiano do więziennego szpitala MGB, gdzie poinstruowani przez Ha lekarze udzielali im koniecznej pomocy.

Ich liczba powoli rosła.

Oddział specjalny zakończył operację w Louchi i ruszył koleją na południe – przez Kem, Biełomorsk, Siegież – do Pietrozawodska. Kiedy oficerowie operacyjni przeczesywali kolejne miasto, na stacji stał pociąg specjalny przeznaczony do przewozu więźniów. Po przeczesaniu miasta pociąg zapełniał się blondynami i ruszał do Leningradu.

W ciągu dwóch i pół miesiąca nieustannej pracy znaleźliśmy dwudziestu dwóch braci i siedemnaście sióstr. To było zwycięstwo Światłości! Rosja zwracała się w kierunku Światłonośnej Wieczności.

Oddział specjalny „Karelia” zbliżył się do Pietrozawodska – starego rosyjskiego portu, dużego miasta liczącego sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, północnej karelskiej stolicy, obfitującej w niebieskookich blondynów.

Przed przeprowadzeniem operacji „Niewód-Pietrozawodsk” oddział został wzmocniony dwudziestoma oficerami operacyjnymi i piętnastoma strażnikami z więzienia na Łubiance.

Dziesiątki lodowych młotów czekały w lodówkach na swoją chwilę.

Lecz nadszedł złowieszczy lipiec 1951 roku. Sfabrykowana w zakamarkach Łubianki „sprawa lekarzy kremlowskich”, zamierzających jakoby otruć Stalina i innych partyjnych bonzów, obróciła się przeciwko MGB: aresztowano ministra bezpieczeństwa narodowego Abakumowa. A nad Łubianką zawisła groźba nowej czystki.

Ożywili się dawni wrogowie Berii z KC i Ministerstwa Obrony. W Biurze Politycznym posypały się donosy na zastępców Abakumowa. Jednym z nich był Ha.

Ha powziął więc decyzję o wstrzymaniu operacji karelskiej.

Oddział specjalny został odwołany, pusty pociąg specjalny wrócił do Leningradu.

Trzeba było przeczekać, „zejść na dno”, jak powiedział Ha. Razem z Adr otrzymaliśmy miesięczny urlop i wybraliśmy się do jednego z sanatoriów MGB, mieszczących się na wybrzeżu krymskim niedaleko Eupatorii. Ha z żoną wylecieli na Węgry nad Balaton. Szro mieszkał u Jus. Mir i Sofre spędzali lato, pomagając w jednym z obozów pionierskich MGB.

Kiedy po miesiącach spędzonych w piwnicach „Wielkiego Domu” trafiłam na upalny, rozleniwiony Krym, gdzie wszystko było obliczone na prymitywny radziecki „wypoczynek”, pojmowany prawie jako wegetacja roślin, po raz pierwszy nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Trzydzieścioro dziewięcioro nowo odnalezionych braci i sióstr nie dawało mi spokoju. Pomimo dzielących nas setek kilometrów czułam ich serca, pamiętałam imię każdego, rozmawiałam z nimi.

Rozumiejąc mój stan, Adr starał się pomóc. Wcześnie rano, przed wschodem słońca podpływaliśmy do dzikich skał, tam splataliśmy się i zastygali na długie godziny, niczym przedpotopowe jaszczury.

Lecz serce Adr mnie nie zaspokajało. Wyrywałam się do więziennego szpitala, gdzie leżeli wszyscy moi bracia i siostry. Pragnęłam ich. Błagałam i płakałam.

– To niemożliwe, Hram – szeptał do mnie Adr.

Biłam o skały swoimi bezużytecznymi dłońmi.

Adr bezradnie zgrzytał zębami.

Wkrótce zaczęło się ze mną coś dziać. Nastąpiło to w niedzielny wieczór, kiedy Adr, na wszelkie sposoby starając się mi pomóc zwalczyć tęsknotę, postanowił zabrać mnie do kina. Filmy wyświetlano tylko w niedzielę w zwykłym letnim kinie. Zamiast obiecanej nowej komedii tego wieczora puszczono Czapajewa. Ktoś krzyknął, że już widział Czapajewa dwadzieścia razy. Jakiś stary nieboszczyk odpowiedział:

– To nic, zobaczysz dwudziesty pierwszy!

Oglądałam Czapajewa jako mała dziewczynka.

Wtedy ten film zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Świetnie go pamiętałam. Ale kiedy ruszyły pierwsze kadry i na prześcieradle pojawili się ludzie, nie mogłam ich dostrzec. Były to jakieś szare plamy, miganie, błyski światła i cienia. Początkowo myślałam, że kinooperator się pomylił. Ale przeplatające się z obrazami napisy mogłam odczytać bez trudu. Obrazy zaś płynęły i migały. Spojrzałam na salę: wszyscy oglądali w milczeniu, nikt nie krzyczał: „ostrość!”, albo „operatora na mydło!”

Adr też oglądał film.

– Dobrze widzisz? – zapytałam go.

– Tak. A ty?

– Nic nie widzę.

– Pewnie siedzimy zbyt blisko – uznał. – Chodź, przesiądziemy się trochę dalej.

Wstaliśmy, przeszli do ostatniego rzędu i usiedli. Nic się jednak nie zmieniło: nadal czytałam napisy, poza tym niczego nie rozróżniałam. Adr pomyślał, że mam po prostu słaby wzrok. Kiedy na prześcieradle pojawił się kolejny napis, zapytał:

– Co tam jest napisane?

– „W sztabie białych” – przeczytałam.

Zamyślił się. Obok nas siedziała lekko wstawiona para. Bez przerwy się całowali. Zaczęłam patrzeć na nich. Chuć trupów wydawała mi się tak dzika. Patrzyłam na całujących się jak na dwie mechaniczne lalki. Kobieta poczuła na sobie moje spojrzenie.

– Coś tak gały wytrzeszczyła? Gap się tam! – pokazała na ekran, a mężczyzna obmacujący jej pulchne ciało roześmiał się.

Przeniosłam wzrok na ekran. Tam Pietka opowiadał Ance o budowie karabinu maszynowego. Ale ja widziałam tylko dwie drżące plamy.

– A to co? – zapytała Anka.

– A to liczko – odparł niewidzialny Pietka.

I dwie plamy zlały się w jedną.

Sala zaczęła się śmiać.

– Chodźmy stąd. – Wstałam.

Wyszliśmy. Otaczała nas ciemna południowa noc. Śpiewały cykady. W budynku sanatorium, zatopionego w akacjach i kasztanach, świeciło się w niektórych oknach. Weszliśmy do westybulu.