Za kontuarem drzemały dwie portierki. Nad nimi wisiał portret Stalina. Nigdy nie zwracałam na niego uwagi. Ale coś kazało mi spojrzeć na portret. Zamiast Stalina w białym mundurze, w ramie rozpływała się biało-brązowa plama nakrapiana złotem.
Wlepiłam wzrok w portret. Podeszłam bliżej. Plama przelewała się i płynęła.
Przymrużyłam oczy, potrząsnęłam głową, otworzyłam oczy: to samo.
– Co ci jest? – zapytał Adr.
– Nie wiem. – Potrząsnęłam głową.
Portierki przebudziły się i z zainteresowaniem patrzyły na mnie.
– Powiedz mi, kto to? – zapytałam, nie odrywając wzroku od portretu.
– Stalin – odparł Adr z napięciem.
Portierki spojrzały po sobie.
– Waria, chodźmy spać, jesteś zmęczona. – Adr wziął mnie pod rękę.
– Poczekaj. – Oparłam się rękami o kontuar i wlepiłam wzrok w portret.
Potem przeniosłam spojrzenie na portierki. Czujnie mnie obserwowały. Zauważyłam na blacie kupkę widokówek. Wzięłam jedną. Na dole kartki był niebieski napis: POZDROWIENIA Z KRYMU! Nad napisem kłębiło się coś zielonawo-czerwonego.
– Co to? – zapytałam Adr.
– Róże. – Adr z siłą złapał mnie pod łokieć. – Chodźmy. Proszę cię.
Odłożyłam widokówkę. I usłuchałam go. Wchodząc z Adr po schodach, usłyszałam szept portierek:
– Przyjeżdżają tu, żeby się upić.
– A jak, kierownictwo w Moskwie, nie ma kto nauczyć moresu…
W pokoju Adr wziął mnie w ramiona.
– Powiedz, co się z tobą dzieje?
Nie odpowiadając, wyjęłam nasze paszporty. Otworzyłam. Zamiast fotografii widziałam tylko szare mroczki. Ale wszystkie napisy przeczytałam bez kłopotu.
Wyjęłam z torebki lusterko, przejrzałam się. W lusterku rysy mojej twarzy pływały i zlewały się. Skierowałam lusterko na twarz Adr: to samo. Nie mogłam dostrzec jego odbicia.
– Nie widzę obrazów. I odbicia – powiedziałam, rzucając lusterko. – Nie wiem, co się dzieje…
– Jesteś po prostu zmęczona. – Adr znów mnie objął. – Ostatnie dwa miesiące były bardzo ciężkie.
– Były cudowne. – Padłam na łóżko. – O wiele trudniej jest czekać i nic nie robić.
– Hram, chyba rozumiesz, że nie możemy ryzykować.
– Doskonale to rozumiem. – Zamknęłam oczy. – Dlatego cierpliwie czekam.
Szybko zasnęłam.
Od momentu przebudzenia mojego serca nic mi się nie śniło. Ostatnie wyraziste, choć krótkie, sny miałam w pociągu, kiedy nas wywozili z Rosji jak bydło: śniła mi się mama, ojciec, wioska, huczne wiejskie zabawy, kiedy jesteśmy razem, szczęśliwi, ale wszystko szybko się urywało w najbardziej wzruszającym i przyjemnym momencie, i budziłam się w tym okropnym wagonie.
A ostatni sen miałam nocą w obozie filtracyjnym: śnił mi się pożar – wielki i straszny. Wszystko wkoło płonęło, ludzie miotali się w gorączce. A ja szukałam naszego psa Żyłki. Bardzo go lubiłam. A im dłużej go szukałam, tym bardziej do mnie docierało, że się spalił, bo nikt z dorosłych nie wpadł na to, by go odwiązać. Ratowali jakieś worki, kufry i chomąta. A najstraszniejsze w tym śnie było poczucie bezsilności, myśl, że nie można cofnąć czasu. Obudziłam się cała we łzach, powtarzając:
– Żyłka! Żyłka!
Tej nocy w sanatorium po raz pierwszy od ośmiu lat śniłam. A raczej, nie śniłam. Nie widziałam snu, tylko go poczułam.
Siedziałam po prostu w sadzie koło Domu i dotykałam śpiącej siostry Żer. Nastało lato, było ciepło i bezwietrznie. Przed chwilą skończyłyśmy rozmawiać sercami. Kochałam serce Żer. Było ruchliwe i aktywne. Szybsze od mojego. Po dwóch godzinach serdecznej rozmowy w ustach miałam, jak zawsze, sucho i lekko ćmiły zdrętwiałe ręce. Żer spała jak dziecko – leżąc na wznak, z rozchylonymi wargami. Na jej twarzy malowało się zmęczenie i błogość. Zaczęłam dotykać jej maleńkiego podbródka. Pokrywały go drobniuteńkie piegi. U nasady nosa było ich więcej. Musnęłam jej nos. Ale rude rzęsy Żer nawet nie drgnęły: miała mocny sen. Nagle z tyłu dało się słyszeć słabe pojękiwanie. Sercem poczułam, że za moimi plecami stoi nasz pies Żyłka. Obejrzałam się. Kosmaty, czarno-szary Żyłka stał z wywalonym językiem, radośnie dysząc. Jego zielonkawe oczy promieniały radością. Serce mi zadrżało ze szczęścia: mój ukochany Żyłka żyje, nie zginął w pożarze! Na szyi Żyłki majtał się kawałek sznurka, sierść na prawym boku była osmalona.
– Żyłka, ty żyjesz! – zawołałam i wyciągnęłam do niego ręce.
Ale pies nagle gwałtownie odskoczył i pobiegł do Domu. Zerwałam się i przywołując Żyłkę, rzuciłam się jego śladem. Wbiegł po schodach, czmychnął przez uchylone drzwi południowej werandy, spowitej dziką winoroślą. Wbiegłam jego śladem. Weranda była pusta. Jak zwykle latem panował w niej mrok i chłód. Pośrodku stał fotel, na nim siedział staruszek Bro. Żyłka siedział obok. Obaj patrzyli na mnie uważnie. Bro wskazał mi coś palcem, odwróciłam głowę i ujrzałam w przeciwległym kącie tarasu swój wizerunek w całej okazałości. Nie był to ani obraz, ani fotografia, ale coś wstrząsająco doskonałego: moja idealna kopia. Podeszłam do swojego sobowtóra. Ale im bliżej podchodziłam, tym bardziej odczuwałam PUSTKĘ wewnątrz mojej kopii. To był czysty wizerunek, powłoka, naśladująca moje kształty. Wewnątrz wizerunku nie było nic. Zbliżałam się. Kopia Warki Samsikowej była doskonała. Ujrzałam najmniejsze pory na skórze twarzy, bliznę nad brwiami, wilgoć w kącikach niebieskich oczu, złotawy puszek pod kośćmi policzkowymi, pęknięcia na wargach, pieprzyk na szyi. Moja kopia również uważnie mi się przyglądała. W końcu obie odwróciłyśmy się do Bro. Żyłka wstał, ujadając piskliwie, i nastawiwszy uszy, patrzył na nas.
– Proszę zawołać psa – rzekł Bro.
– Żyłka! – zawołałam.
– Żyłka! – powtórzyła moja kopia.
Pies podbiegł najpierw do kopii, powąchał ją, zaskowyczał, zawarczał i odskoczył do mnie. Kucnęłam i z rozkoszą zanurzyłam pałce w psią sierść. Moja kopia stała i patrzyła na nas z uśmiechem. Żyłka znów na nią zawarczał. Wtedy znikła.
– Dlaczego pies cię poznał? – zapytał Bro.
– Wyczuł – odpowiedziałam.
– Tak. Pies jest żywy, jak wszystkie zwierzęta. Zobaczył cię sercem, a nie oczami. Ale żywe trupy widzą świat oczami i tylko oczami. Świat widziany sercem jest inny. Hram, jesteś gotowa ujrzeć świat sercem.
Obudziłam się. Otworzyłam oczy.
Był ranek.
Świat był taki jak wczoraj. Leżałam w naszym łóżku. Adr nie było w pokoju. Przetarłam oczy, usiadłam. Następnie wzięłam prysznic, zrobiłam toaletę, ubrałam się i wyszłam z pokoju.
Zeszłam na dół, weszłam do stołówki, gdzie wczasowicze jedli śniadanie, i zamarłam zdumiona: zamiast ludzi przy stołach siedziały MASZYNY Z MIĘSA! Były ABSOLUTNIE martwe! W ich szpetnych, ponurych i niespokojnych ciałach nie było ani krzty życia. Pochłaniali pożywienie: jedni posępnie i w skupieniu, inni z apetytem i pospiesznie, a jeszcze inni mechanicznie i obojętnie.
Przy naszym stole siedziała jakaś para. Jedli żywe owoce: gruszki, czereśnie i brzoskwinie.
Ale te cudowne brzoskwinie ani trochę nie mogły ożywić ich ciał!
Po co więc jedzą? To było takie śmieszne!
Roześmiałam się.
Wszyscy przestali jeść i wlepili we mnie wzrok. Zwrócili twarze w moją stronę. I po raz pierwszy w życiu nie zobaczyłam ludzkich twarzy. To były mordy maszyn z mięsa.
Nagle tę masę martwego mięsa przeciął promień światła: przez stołówkę szedł do mnie Adr. Był ZUPEŁNIE INNY! Był żywy. Nie był maszyną. Był moim BRATEM. I miał SERCE. Jego serce lśniło Pierwotną Światłością.