I posiedli Światłość.
Na wieki wieków.
Siedemnastego lipca zostali aresztowani.
Stało się to za dnia. Spałam w zagraconym pokoju starej Jus, którą wysłaliśmy na Krym z dwoma młodymi braćmi. Obudziło mnie moje serce. Było NIJAKIE.
Ogarnęło mnie obezwładniające przerażenie. Wstałam, ubrałam się, wyszłam na dwór. Poszłam pieszo przez zalaną słońcem Moskwę na Dworzec Białoruski. Chyba po raz pierwszy od powrotu do Rosji poczułam w sercu ssącą pustkę.
Poruszałam się jak automat – bez uczuć i myśli.
Dotarłam na dworzec, postałam na hałaśliwym peronie, patrząc na pociągi, potem podeszłam do kas pociągów dalekobieżnych. Odstałam swoje w kolejce.
– Dokąd? – zapytała mnie kasjerka.
– Ja… – Z ogromnym trudem zmusiłam się do myślenia i zdecydowałam jechać tam, gdzie jest LÓD, gdzie jest nasz LÓD. A gdzie jest nasz boski LÓD? Na bezkresnej Syberii.
– Na Syberię – odparłam twardo, podając przez okienko pieniądze.
– Ee, Warwaro Fiedotowna, po co wydawać pieniądze? – usłyszałam nad uchem czyjś drwiący głos. – Wyślemy was na Syberię na koszt państwa.
Dwóch mężczyzn siłą wzięło mnie pod ręce.
– Obywatelko Korobowa, jesteście aresztowana – wyrzekł drugi głos.
Po paru godzinach już mnie przesłuchiwali w Lefortowie…
Tego dnia aresztowano sześciu współtowarzyszy Berii, sześciu wysoko postawionych generałów MGB; jednym z nich był Ha. Równocześnie prowadzono aresztowania gebistów niższej rangi, w taki czy inny sposób związanych z Berią i jego ludźmi.
– Co was łączyło z generałem Włodzimirskim? – Pierwsza sprawa, o którą zapytał śledczy Fiedotow.
– Nic mnie z generałem nie łączy – odparłam szczerze, widząc Fiedotowa sercem: przedwczesny poród na sianokosach, sierota, trudne dzieciństwo, łzy, cięgi, flota morska, lubi wodę, lubi koniak, lubi stosunki płciowe z grubymi kobietami i każe im mówić nieprzyzwoite słowa, lubi siatkówkę plażową, lubi wypróżniając się myśleć o Saturnie, boi się pająków i nożyczek, boi się spóźniać do pracy, boi się zgubić dokumenty, lubi charczo *, lubi wspominać komisarza ludowego Jeżowa, lubi robić wiosną okręciki, lubi jeździć do Gagry, lubi bić po twarzy i nerkach.
– A co to jest? – pokazał mi zdjęcie. Nadal nie widziałam żadnych obrazów. Pośrodku glansowanej kartki mieniły się dwie zlewające się plamy.
– Co to, pytam się was?
– Nie widzę – przyznałam się.
– Teraz będziemy udawać idiotkę? – ze złością zasapał Fiedotow.
– Naprawdę nie widzę twarzy na zdjęciu, nie tylko na tym. O, wisi tu u was portret – kiwnęłam na ciemną plamę w czerwonej ramce. – Nie widzę, kto na nim jest.
Fiedotow patrzył na mnie złośliwie. Jego pyzata twarz powoli nabiegała krwią.
– To Włodzimierz Iljicz Lenin. Nie słyszeliście o takim?
– Słyszałam.
– Czyżby? – Klasnął silnymi rękami i złośliwie zachichotał.
Milczałam.
– Włodzimirski i wasz mąż Korobow to przyjaciele Berii. A Beria, trzeba wam wiedzieć, jest agentem obcego wywiadu. Już złożył zeznania. Przeciwko Włodzimirskiemu, między innymi. Radzę wam szczerze opowiedzieć o przestępczej działalności Włodzimirskiego i Korobowa.
– Nie znałam blisko generała Włodzimirskiego.
– Nie znaliście blisko Włodzimirskiego? A na tym zdjęciu on was obmacuje. Gołą.
– Powtarzam, nie znałam generała Włodzimirskiego. Za to dobrze znałam jego serce.
– Co?
– I na tym zdjęciu utrwalony jest moment, kiedy nasze serca mówią tajnym językiem.
– Czyli przyznajecie się, żeście byli jego kochanką?
– W żadnym wypadku. Byłam jego serdeczną siostrą.
– I ani razu nie spaliście z nim?
– Spałam wiele razy. Ale nie jak ziemska kobieta. Tylko jak siostra. Siostra Wiecznej i Pierwotnej Światłości.
– Siostra Światłości? – uśmiechnął się złowieszczo Fiedotow. – Czego łżesz, pizdo niedojebana?! Siostra, kurwa! Toż na tobie nie ma gdzie piętna wypalić, wyciruchu! W jakie dziury ci wsadzał, kurwiszonie pułkowy?! Wszyscyście z jednej bandy, szpiony beriowskie! Uwili gniazdo żmij w MGB, zmówili się, gady przeklęte! Gadaj prawdę, kurwo!
Uderzył mnie w twarz.
Milczałam. I patrzyłam na niego.
Energicznie zakasał rękawy.
– Zara se tu wszystko przypomnisz, mendo.
Wyszedł zza biurka, złapał mnie lewą ręką za włosy. Prawą zaczął umiejętnie policzkować. Z pewnością oczekiwał, że jak większość kobiet maszyn z mięsa zacznę krzyczeć i zakrywając twarz, będę błagać o litość.
Ale ja nawet nie podniosłam rąk.
Patrzyłam mu w oczy.
Z werwą wymierzał mi policzki. Jego szorstkie dłonie pachniały tytoniem, wodą kolońską i starymi meblami.
– Ga-daj! Ga-daj! Ga-daj! – Bił.
Głowa mi podskakiwała, w uszach dzwoniło.
Ale nie odrywałam wzroku od jego maleńkich rysich oczek.
Przestał bić, zbliżył swoją poczerwieniałą twarz do mojej.
– Co, takaś odważna? Ja z ciebie bitki zrobię, posolę, popieprzę i zmuszę, żebyś zeżarła! Czego milczysz, piździelcu?
W środku był absolutnie szczęśliwy. Jego serce śpiewało, w łysawej głowie zapalały się i gasły pomarańczowe rozbłyski.
Milczałam.
Na dwóch pierwszych przesłuchaniach wrzeszczał i prał mnie po twarzy. Potem pojawił się drugi śledczy – Riewzin. Początkowo próbował udawać „dobrego”, prowadził przyjacielskie rozmowy, prosił, by „pomóc organom zdemaskować beriowską bandę”. Ja wciąż mówiłam tylko prawdę: bractwo, Ha i Adr, dwadzieścia trzy słowa.
Robiłam to, ponieważ moje serce było absolutnie pewne, że nasze tajemnice na nic im się nie zdadzą. Maszynom z mięsa niepotrzebna była prawda – stając z nią twarzą w twarz, nie widzieli jej, nie odróżniali Boskiej Światłości.
A ja z niewiarygodną przyjemnością mówiłam prawdę, rozkoszowałam się nią.
Oni klęli i wyśmiewali się.
W końcu znudziło się im słuchanie o śpiewie serc. Rozebrali mnie, przywiązali do ławki i zaczęli bić gumą. Siekli po kolei, nie spiesząc się. Jeden siekł, drugi darł się albo cicho namawiał, bym się opamiętała.
Oczywiście, czułam ból.
Ale nie tak jak wcześniej, kiedy byłam maszyną z mięsa. Wcześniej nie było się gdzie podziać przed tym bólem. Ponieważ ból był panem mojego ciała. Teraz moim panem było serce. A jego ból nie mógł dosięgnąć. Istniał osobno. Czułam go sercem jako czerwoną żmiję. Żmija pełzała po mnie. A serce śpiewało, odurzając żmiję. Kiedy pełzła zbyt długo, serce ściskało się, wybuchając fioletem. I traciłam przytomność.
Wtedy polewali mnie wodą.
Kiedy dochodziłam do siebie, palili papierosy.
Potem ich prostackie ręce znów chwytały gumę.
I znów to samo.
Milczałam. Serce śpiewało. Czerwona żmija pełzała.
Woda płynęła.
W końcu śledczy zmęczyli się.
Odnieśli mnie do celi. Zasnęłam.
Obudziło mnie zgrzytanie. Drzwi się otworzyły, do celi weszło trzech ludzi: Riewzin, lekarz i jakiś podpułkownik. Lekarz obejrzał moje spuchnięte i posiniałe od bicia biodra i pośladki, rzeczowo pokiwał głową.
– W porządku.
Riewzin zawołał dwóch konwojentów. Ci złapali mnie pod ręce i zawlekli korytarzem, potem schodami na górę do tego samego gabinetu. Było tam jasno – promienie słoneczne przebijały się przez okno, błyszczały w kryształowym kałamarzu, w mosiężnej klamce u drzwi, w oczach i na guzikach Riewzina. A na ścianie w czerwonej ramce rozlewał się niewidoczny Lenin.
Wszedł malutki zły Fiedotow ze sznurami. Znów przywiązali mnie do ławki. Chwycili dwa sznury i zaczęli razem chłostać moje spuchnięte biodra.