– Żartowałem. Proszę to wziąć. – Na dłoni lekarza leżały dwa opakowania tabletek.
Łapin przyjrzał się, następnie sięgnął po nie i powpychał do kieszeni.
– Młody człowiek nie zna się na żartach – z uśmiechem powiedział lekarz do kobiet.
– Wręcz przeciwnie. Dziękuję. – Mer przytuliła policzek do policzka lekarza.
– Bądź szczęśliwy, Ural – głośno powiedziała pielęgniarka.
Łapin gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Wlepił w nią wzrok: ładna, zgrabna, ciepłe spojrzenie. Duże okulary. Duże usta.
Mer skinęła im głową. Wyszła przez szklany przedsionek na dwór. Było pochmurno, wilgotno i zimno. Nagie mokre drzewa. Resztki śniegu. Poszarzała trawa.
Łapin wyszedł za nią. Stąpał ostrożnie.
Mer podeszła do dużego granatowego mercedesa. Otworzyła tylne drzwi. Odwróciła się do Łapina.
– Zapraszam, Ural.
Chłopak wsiadł. Ulokował się na sprężystym siedzeniu. Granatowa skóra. Cicha muzyka. Przyjemny sandałowy zapach. Jasnoblond czupryna kierowcy.
Mer usiadła z przodu.
– Frop, poznajcie się. To Ural.
Kierowca obrócił głowę: 52 lata, okrągła, pospolita twarz, mętne niebieskie oczka, pulchne dłonie, granatowy garnitur, pod kolor samochodu.
– Jestem Frop – uśmiechnął się do Łapina.
– Jura… to znaczy… Ural. – Łapin wykrzywił twarz w uśmiechu. I nagle wybuchnął śmiechem. Kierowca odwrócił się. Skupił na kierownicy. Samochód ruszył gładko. Wyjechali na bulwar Łużniecki. Łapin wciąż się śmiał. Dotykał ręką piersi.
– Gdzie mieszkasz? – zapytała go Mer.
– W Miedwiedkowie. – Z trudem oblizał wargi.
– W Miedwiedkowie? Odwieziemy cię do domu. Podaj dokładny adres.
– Pokażę… Przy stacji metra… Wysiądę koło metra.
– Dobrze. Ale najpierw pojedziemy w jedno miejsce. Poznasz tam trzech braci. To twoi rówieśnicy. Wyjaśnią ci po prostu parę spraw. No i w ogóle pomogą. Teraz potrzebujesz pomocy.
– A… gdzie to będzie?
– W centrum. Na Cwietnym Bulwarze. To zajmie najwyżej pół godziny. Potem odwieziemy cię do domu.
Łapin spojrzał w okno.
– Najważniejsze, żebyś się niczemu nie dziwił – powiedziała Mer. – Nie bój się. Nie jesteśmy jakąś totalitarną sektą, tylko po prostu wolnymi ludźmi.
– Wolnymi? – wymamrotał Łapin.
– Wolnymi.
– Dlaczego?
– Bo się przebudziliśmy. A przebudzeni ludzie są wolni.
Łapin patrzył na jej ucho.
– Bolało mnie.
– Wczoraj?
– Tak.
– To naturalne.
– Dlaczego?
Mer odwróciła do niego twarz.
– Bo urodziłeś się na nowo. A poród to ból. I dla rodzącej, i dla nowo narodzonego. Kiedy twoja matka wypchnęła cię z pochwy, okrwawionego, posiniałego, to nie czułeś bólu? Co wtedy zrobiłeś? Rozpłakałeś się.
Łapin patrzył w jej niebieskie oczy pod lekko opuchniętymi powiekami. Źrenice miały ledwie dostrzegalną żółtawozieloną obwódkę.
– To znaczy, że wczoraj na nowo się narodziłem?
– Tak. My to nazywamy przebudzeniem.
Łapin spojrzał na jej starannie ostrzyżone jasne włosy. Ich koniuszki leciutko drgały w takt ruchu auta.
– I ja się przebudziłem?
– Tak.
– A… kto śpi?
– Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi.
– Dlaczego?
– Trudno to wyjaśnić w kilku słowach.
– A kto… nie śpi?
– Ty, ja, Frop, Haro. Bracia, którzy cię wczoraj budzili.
Wjechali na Sadowe Kolco. Ulicę blokował ogromny korek.
– No tak – westchnął kierowca. – Niedługo po centrum będzie można poruszać się tylko piechotą…
Obok mercedesa utknął brudny żiguli-dziewiątka. Za kierownicą siedział gruby chłopak. Jadł cheeseburgera. Papierowe opakowanie drapało go w spłaszczony nos.
– A ten, który… tam został? – zapytał Łapin.
– Gdzie?
– No… wczoraj… co z nim? Też się przebudził?
– Nie. Umarł.
– Dlaczego?
– Bo był pusty. Jak orzech.
– A co… to nie człowiek?
– Człowiek. Ale pusty. Śpiący.
– A ja nie jestem pusty?
– Ty nie jesteś. – Mer wyjęła z torebki paczkę gumy do żucia. Rozpieczętowała. Wyciągnęła jedną. Podała kierowcy. Ten przecząco pokręcił głową. Poczęstowała Łapina.
Sięgnął automatycznie. Rozpieczętował. Spojrzał na różowy listek. Kilkakrotnie dotknął nim dolnej wargi.
– No to… ja…
– Co, Ural?
– Już… pójdę.
– Jak chcesz. – Mer kiwnęła głową do kierowcy.
Mercedes zahamował. Łapin ziewnął nerwowo. Wymacał gładką i chłodną rączkę przy zamku. Pociągnął. Z trudem otworzył drzwi. Wysiadł. Wszedł między samochody.
Kierowca i Mer odprowadzili go długimi spojrzeniami.
– Dlaczego wszyscy uciekają? – zapytał kierowca. – Sam też uciekłem.
– To normalna reakcja. – Mer znów zaczęła żuć gumę. – Myślałam nawet, że spróbuje wcześniej.
– Cierpliwy… Dokąd teraz jedziemy?
– Do Żaro.
– Do biura?
– Tak. – Zerknęła na tylne siedzenie.
Zgięty różowo-matowy listek wciąż leżał na granatowej gładkiej skórze.
Ser szwajcarski
Łapin szedł. Potem zaczął biec. Z trudem podnosił nogi. Krzywił się. Przyciskał rękę do piersi. Przeciął ulicę.
I nagle.
Ból.
W mostku.
Jak wyładowanie elektryczne.
Krzyknął. Poczuł ból w łokciach. W żebrach. W skroniach. Jęknął. Zgiął się. Osunął na kolana.
– Dziwka…
Zatrzymał się przy nim dobrze ubrany mężczyzna.
– Co jest?
– Dziwka… – powtórzył Łapin.
– Życie? Fakt.
Łapin wstał z wysiłkiem. Pokuśtykał w stronę Patriarszych Pruclów. Tutaj już dawno stopniał śnieg. Mokry chodnik. Wiosenne miejskie nieczystości nad stawem.
Powoli dotarł do Dużej Bronnej. Wyszedł na bulwar. Usiadł na ławce. Odchylił się na wilgotne, twarde oparcie.
– Chuj… nia… chujnia…
Podeszła brudna staruszka. Zajrzała do kosza na śmieci. Ruszyła dalej.
Łapin wyjął portfel. Wyciągnął dolary. Przeliczył: 900.
Przeliczył ruble: 4500. I własne stare 70.I metalowy piątak.
Rozejrzał się wokół. Mijali go ludzie. Jedni szli szybko. Inni bez pośpiechu. Chłopak z dziewczyną pili po drodze piwo.
– Tak trzymać… – Łapin wyjął pięćsetrublowy banknot i schował portfel.
Wstał ostrożnie. Ale ból ustał.
Dobrnął do budki. Kupił butelkę piwa Bałtika. Poprosił o otwarcie. Wypił od razu połowę. Odetchnął. Otarł łzy. Skierował się do metra. Na placu Puszkina było pełno ludzi. Łapin dopił piwo. Ostrożnie postawił butelkę na marmurowej balustradzie. Zaczął schodzić po schodach. Zatrzymał się. Pomyślał: „Ki chuj?”
Zawrócił. Wyszedł na Twerską. Podniósł rękę. Od razu zatrzymały się dwa samochody. Brudnoczerwony. I zielony. Czyściejszy.
– Czertanowo – powiedział Łapin do kierowcy brudnoczerwonego.
– No i co?
– Co?
– Co, co! Sto pięćdziesiąt!
Łapin kiwnął głową. Usiadł obok kierowcy.
– Którędy?
– Przejazdem Sumskim.
Kierowca ponuro poruszył wąsami. Włączył muzykę. Złą. Ale głośną.
Po godzinie niezbyt szybkiej jazdy samochód podjechał pod sześciopiętrowy blok. Łapin zapłacił. Wysiadł. Wspiął się na czwarte piętro. Otworzył drzwi kluczem. Wszedł do ciasno zastawionego przedpokoju. W mieszkaniu pachniało kotem i smażoną cebulą.
– A-a-a… wszelki duch… – Z kuchni wyjrzał ojciec, coś przeżuwał.
– No proszę! – Wyjrzała matka. – A myśmy już mieli nadzieję, że przeprowadziłeś się do Kijanki…